Po słabej Smudze krwi liczyłam, że Theorin w czwartej, i ostatniej części
kwartetu olandzkiego wróci do formy, że zamknie cykl mocno i z przytupem. Nic z
tego. W Duchu na wyspie wiało nudą aż
miło, a cała historia wypadła mało przekonująco, żeby nie powiedzieć rzewnie.
Jedną z głównych postaci w Duchu na wyspie jest dobrze nam już
znany z poprzednich części Gerlof – choć w podeszłym już wieku, wciąż bystry i
aktywny. To do jego drzwi w środku nocy dobijać się będzie Jonas. Przerażony
chłopiec opowiada staruszkowi o statku widmo, martwych marynarzach na jego
pokładzie i duchu, którego widział na mostku kapitańskim. Choć historia brzmi
nieprawdopodobnie, Gerlof, który z nie jednego pieca w życiu jadł, daje wiarę
chłopakowi i angażuje się w tę z pozoru tajemniczą sprawę. Okazuje się, że
klucz do rozwiązania zagadki leży w dalekiej przeszłości sięgającej dzieciństwa
Gerlofa i mrocznego okresu historii ZSRR – czasów wielkiego terroru.
W Duchu na wyspie Theorin sięga po charakterystyczny dla siebie
zabieg, czyli retrospekcję. Fabuła rozgrywa się więc na dwóch płaszczyznach
czasowych, które dzieli niemal siedemdziesiąt lat. Z jednej strony obserwujemy więc
działania Gerlofa, perypetie Jonasa i jego rodziny oraz reszty bohaterów,
którzy mają swój udział w tej sprawie. Z drugiej – śledzimy losy bohatera o
dwóch tożsamościach, którego autor określa mianem repatrianta, a który szuka
zemsty za krzywdę poniesioną w przeszłości. Stopniowo dowiadujemy się, co
wydarzyło się kiedyś, jaka jest motywacja repatrianta i jakie konsekwencje ma
to dla tego, co dzieje się w teraźniejszości. Powinno być ciekawie i
emocjonująco, a nie jest.
Problem w tym, że absolutnie nie
przekonuje mnie opowiedziana przez Theorina historia. Wydaje mi się ona mocno
naciągana i niewiarygodna. Zwłaszcza ta dotycząca kolei losów repatrianta i
przemian, jakie się w nim dokonały na przestrzeni lat. Ten wątek jest grubymi
nićmi szyty i trochę rozjeżdża się w szwach. Nie lepiej prezentuje się
współczesna historia, w której pojawiają się logiczne dziury. Zwłaszcza w
kontekście Gerlofa, który nagle i w niewyjaśniony sposób wpada na kolejne
tropy, doprowadzające go do rozwikłania zagadki. Nie wspomnę już o zupełnie
niewiarygodnych sytuacjach, takich jak na przykład wywianie z płonącego budynku
kartki, zawierającej ważne dla sprawy fakty, która jakimś cudem trafia wprost w
ręce Gerlofa. No sorry, to już jest lekkie przegięcie. Całości nie pomaga
również galeria irytujących, naiwnych w swych działaniach i zupełnie nie
przekonujących bohaterów oraz na siłę wsadzona postać rzekomego ducha, która
teoretycznie miała dodawać powieści dodatkowego dreszczyku emocji. I jeszcze to
rzewne, sentymentalne zakończenie.
Słabo kończy się kwartet
olandzki, a Theorin mocno rozczarowuje. Zmierzch
bronił się klimatem i tym, że pod pozorem kryminalnej historii autorowi
udało się przemycić w książce trochę życiowych prawd. Nocna zamieć – dobrą, budzącą zaciekawienie i niepokój historią
oraz psychologią postaci przeżywającej żałobę. Smuga krwi i Duch na wyspie nie
bronią się niestety niczym. Obie rozwlekłe, nudne i pozbawione napięcia, a
finałowy Duch na wyspie dodatkowo
jeszcze przekombinowany do granic absurdu. Jestem absolutnie na nie. Dawno żaden
kryminał mnie tak nie wymęczył.
Szczerze mówiąc, to pierwsze słyszę o takiej książce i raczej nie mam co nadrabiać.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i zapraszam do siebie ;)
http://tylkomagiaslowa.blogspot.com/