22 marca 2016

Duch na wyspie - Johan Theorin

Po słabej Smudze krwi liczyłam, że Theorin w czwartej, i ostatniej części kwartetu olandzkiego wróci do formy, że zamknie cykl mocno i z przytupem. Nic z tego. W Duchu na wyspie wiało nudą aż miło, a cała historia wypadła mało przekonująco, żeby nie powiedzieć rzewnie.


Jedną z głównych postaci w Duchu na wyspie jest dobrze nam już znany z poprzednich części Gerlof – choć w podeszłym już wieku, wciąż bystry i aktywny. To do jego drzwi w środku nocy dobijać się będzie Jonas. Przerażony chłopiec opowiada staruszkowi o statku widmo, martwych marynarzach na jego pokładzie i duchu, którego widział na mostku kapitańskim. Choć historia brzmi nieprawdopodobnie, Gerlof, który z nie jednego pieca w życiu jadł, daje wiarę chłopakowi i angażuje się w tę z pozoru tajemniczą sprawę. Okazuje się, że klucz do rozwiązania zagadki leży w dalekiej przeszłości sięgającej dzieciństwa Gerlofa i mrocznego okresu historii ZSRR – czasów wielkiego terroru.

W Duchu na wyspie Theorin sięga po charakterystyczny dla siebie zabieg, czyli retrospekcję. Fabuła rozgrywa się więc na dwóch płaszczyznach czasowych, które dzieli niemal siedemdziesiąt lat. Z jednej strony obserwujemy więc działania Gerlofa, perypetie Jonasa i jego rodziny oraz reszty bohaterów, którzy mają swój udział w tej sprawie. Z drugiej – śledzimy losy bohatera o dwóch tożsamościach, którego autor określa mianem repatrianta, a który szuka zemsty za krzywdę poniesioną w przeszłości. Stopniowo dowiadujemy się, co wydarzyło się kiedyś, jaka jest motywacja repatrianta i jakie konsekwencje ma to dla tego, co dzieje się w teraźniejszości. Powinno być ciekawie i emocjonująco, a nie jest.

Problem w tym, że absolutnie nie przekonuje mnie opowiedziana przez Theorina historia. Wydaje mi się ona mocno naciągana i niewiarygodna. Zwłaszcza ta dotycząca kolei losów repatrianta i przemian, jakie się w nim dokonały na przestrzeni lat. Ten wątek jest grubymi nićmi szyty i trochę rozjeżdża się w szwach. Nie lepiej prezentuje się współczesna historia, w której pojawiają się logiczne dziury. Zwłaszcza w kontekście Gerlofa, który nagle i w niewyjaśniony sposób wpada na kolejne tropy, doprowadzające go do rozwikłania zagadki. Nie wspomnę już o zupełnie niewiarygodnych sytuacjach, takich jak na przykład wywianie z płonącego budynku kartki, zawierającej ważne dla sprawy fakty, która jakimś cudem trafia wprost w ręce Gerlofa. No sorry, to już jest lekkie przegięcie. Całości nie pomaga również galeria irytujących, naiwnych w swych działaniach i zupełnie nie przekonujących bohaterów oraz na siłę wsadzona postać rzekomego ducha, która teoretycznie miała dodawać powieści dodatkowego dreszczyku emocji. I jeszcze to rzewne, sentymentalne zakończenie.

Słabo kończy się kwartet olandzki, a Theorin mocno rozczarowuje. Zmierzch bronił się klimatem i tym, że pod pozorem kryminalnej historii autorowi udało się przemycić w książce trochę życiowych prawd. Nocna zamieć – dobrą, budzącą zaciekawienie i niepokój historią oraz psychologią postaci przeżywającej żałobę. Smuga krwi i Duch na wyspie nie bronią się niestety niczym. Obie rozwlekłe, nudne i pozbawione napięcia, a finałowy Duch na wyspie dodatkowo jeszcze przekombinowany do granic absurdu. Jestem absolutnie na nie. Dawno żaden kryminał mnie tak nie wymęczył.

1 komentarz:

  1. Szczerze mówiąc, to pierwsze słyszę o takiej książce i raczej nie mam co nadrabiać.


    Pozdrawiam i zapraszam do siebie ;)
    http://tylkomagiaslowa.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń