Zmierzch Johana Theorina okładką nie zachwyca, a już na pewno nie
zachęca do lektury. Mam jednak to szczęście, że z autorem spotkałam się po raz
pierwszy przy okazji lektury Świętego
psychola i wspominam to spotkanie bardzo dobrze. W związku z tym, ignorując
raczej średnie walory estetyczne okładki, z dużą dozą ciekawości zabrałam się
za książkę. Po mrocznym, niepokojącym ŚwiętymPsycholu liczyłam na podobne klimaty i cóż…trochę się zawiodłam.
A zapowiadało się całkiem nieźle. Oto któregoś wrześniowego dnia pięcioletni Jens, bez niczyjej wiedzy wypuszcza się na wycieczkę i rozpływa się w jesiennej mgle. Poszukiwania nie przynoszą rezultatów. Nie ma ciała, nie ma chłopca i nie ma żadnych śladów. Wniosek: zgubił drogę i utopił się w zatoce. I tylko jego matka, Julia Davidsson, nie może pogodzić się z taką wersją wydarzeń. Dwadzieścia lat później temat powraca. Podejmuje go Gerlof, dziadek chłopca. Na własną rękę stopniowo dociera do prawdy, której cena będzie wysoka.
Akcja, choć dwutorowa, toczy się bardzo wolno. Trochę nawet za wolno, by choć na chwilę podnieść ciśnienie. Jej tempo przypomina raczej niespieszny spacer. A może tylko autor dostosował tempo do wieku Gerlofa? Od początku wiemy sporo, nie na tyle jednak, by od razu rozwiązać zagadkę. Ta odsłania się stopniowo. Sklejamy ją sobie z bieżących wydarzeń i z tego, co odsłania przed nami drugi wątek, umiejscowiony w przeszłości. Zakończenie zaskakuje, choć umówmy się – nie wbija w fotel. Niby wszystko jest na miejscu, ale czegoś mi tu brak Za wolno, za sennie i trochę bezbarwnie. I nawet bohaterowie są tacy, że ciężko kogokolwiek polubić.
Mimo to, książkę czyta się całkiem przyjemnie. Może nie z wypiekami na twarzy i drżącymi z niepokoju dłońmi, ale jednak coś w niej jest. Tylko co? Może to klimat klimat, który Theorin buduje całkiem nieźle? Zmierzchowi co prawda daleko do Świętego psychola, którego duszna atmosfera wciąga i wywołuje niepokój, ale nie da się odmówić autorowi tego, że świetnie oddał surowy, chłodny i mglisty charakter wyspy Olandii, na której rozgrywa się akcja książki. To raz. Dwa – Theorinowi przy okazji intrygi – powiedzmy, że kryminalnej – udaje się przemycić w książce kilka życiowych prawd. Starość to walka o godność i chwilę uwagi, rozpaczliwa próba udowodnienia światu, że wciąż się jest do czegoś przydatnym. To też zmaganie się z własnymi słabościami i ciałem, które coraz bardziej odmawia posłuszeństwa. Jest tu też o tym, że można życiu nadać nowy sens i otrząsnąć się nawet po największej stracie. A także o tym, że życie nie szczędzi nam rozczarowań, choć tak bardzo byśmy chcieli, by było inaczej.
Może i Zmierzch jako kryminał nie powala na kolana i co najwyżej można o nim powiedzieć, że jest poprawny. Autorowi udaje się jednak skłonić do refleksji i kto wie, czy nie o to tu właśnie chodzi.
Nie wiem, czy Was przekonałam, ale ja Theorinowi daję szansę. Wiem, co pokazał w Świętym psycholu i liczę, że dalej będzie tylko lepiej.
A zapowiadało się całkiem nieźle. Oto któregoś wrześniowego dnia pięcioletni Jens, bez niczyjej wiedzy wypuszcza się na wycieczkę i rozpływa się w jesiennej mgle. Poszukiwania nie przynoszą rezultatów. Nie ma ciała, nie ma chłopca i nie ma żadnych śladów. Wniosek: zgubił drogę i utopił się w zatoce. I tylko jego matka, Julia Davidsson, nie może pogodzić się z taką wersją wydarzeń. Dwadzieścia lat później temat powraca. Podejmuje go Gerlof, dziadek chłopca. Na własną rękę stopniowo dociera do prawdy, której cena będzie wysoka.
Akcja, choć dwutorowa, toczy się bardzo wolno. Trochę nawet za wolno, by choć na chwilę podnieść ciśnienie. Jej tempo przypomina raczej niespieszny spacer. A może tylko autor dostosował tempo do wieku Gerlofa? Od początku wiemy sporo, nie na tyle jednak, by od razu rozwiązać zagadkę. Ta odsłania się stopniowo. Sklejamy ją sobie z bieżących wydarzeń i z tego, co odsłania przed nami drugi wątek, umiejscowiony w przeszłości. Zakończenie zaskakuje, choć umówmy się – nie wbija w fotel. Niby wszystko jest na miejscu, ale czegoś mi tu brak Za wolno, za sennie i trochę bezbarwnie. I nawet bohaterowie są tacy, że ciężko kogokolwiek polubić.
Mimo to, książkę czyta się całkiem przyjemnie. Może nie z wypiekami na twarzy i drżącymi z niepokoju dłońmi, ale jednak coś w niej jest. Tylko co? Może to klimat klimat, który Theorin buduje całkiem nieźle? Zmierzchowi co prawda daleko do Świętego psychola, którego duszna atmosfera wciąga i wywołuje niepokój, ale nie da się odmówić autorowi tego, że świetnie oddał surowy, chłodny i mglisty charakter wyspy Olandii, na której rozgrywa się akcja książki. To raz. Dwa – Theorinowi przy okazji intrygi – powiedzmy, że kryminalnej – udaje się przemycić w książce kilka życiowych prawd. Starość to walka o godność i chwilę uwagi, rozpaczliwa próba udowodnienia światu, że wciąż się jest do czegoś przydatnym. To też zmaganie się z własnymi słabościami i ciałem, które coraz bardziej odmawia posłuszeństwa. Jest tu też o tym, że można życiu nadać nowy sens i otrząsnąć się nawet po największej stracie. A także o tym, że życie nie szczędzi nam rozczarowań, choć tak bardzo byśmy chcieli, by było inaczej.
Może i Zmierzch jako kryminał nie powala na kolana i co najwyżej można o nim powiedzieć, że jest poprawny. Autorowi udaje się jednak skłonić do refleksji i kto wie, czy nie o to tu właśnie chodzi.
Nie wiem, czy Was przekonałam, ale ja Theorinowi daję szansę. Wiem, co pokazał w Świętym psycholu i liczę, że dalej będzie tylko lepiej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz