Zwlekałam z tekstem o Dysforii i chętnie pozwlekałabym jeszcze
trochę, żeby odsunąć w czasie pisanie i określanie się na tak, czy na nie. Tyle
już czasu minęło od lektury, a ja wciąż mam mieszane uczucia i nie wiem, jak
ocenić tę książkę.
Bo jak ocenić coś, co nie mieści
się w ramach i zdecydować się nie może czy jest literaturą faktu, czy może
jednak reportażem literackim? A może jakąś inną formą kreacji? Najwygodniej mi
o tekstach Marcina Kołodziejczyka myśleć jako o opowiadaniach, które mniej lub
bardziej pokrywają się z rzeczywistością.
Dysforia to językowa uczta. Brawurowe, inteligentne, zabawne i bezczelne
teksty. Niejednokrotnie przy lekturze szczerze się uśmiałam. W wielu miejscach
pozaznaczałam sobie fragmenty, które zrobiły na mnie wrażenie. Umieć tak pisać
to dar. Marcin Kołodziejczyk wyławia z języka danej grupy społecznej to co dla
niego najbardziej charakterystyczne i oddaje to w jeszcze mocniejszej formie –
przerysowanej, podkręconej, zestawionej w zaskakujący sposób. Autor imponuje i
wzbudza zazdrość dynamizmem, lekkością, umiejętnością tworzenia nietypowych
związków językowych. Wielki szacunek i wielkie brawa. Tekstowo – muszę przyznać
– Dysforia to mistrzostwo świata. Na
myśl przychodzi mi porównanie z Ziemowitem Szczerkiem (Przyjdzie Mordor i nas zje), który pisze w sposób równie bezpośredni,
zwariowany i bezczelny, i dla którego zabawa językiem również nie ma granic.
Mój entuzjazm natomiast słabnie
przy samej zawartości. Kołodziejczyk portretuje mieszczan. Obserwuje ich życie.
I trochę się z nich natrząsa. Drwi z korposzczurów i nakręconych kasą yupiee. Drwi
ze współczesnego trybu życia, jarania się tym co nietypowe, a w gruncie rzeczy
przecież pospolite, bo wyróżnić się w tych czasach z tłumu to nie bardzo jest
czym. Obnaża fałszywe przyjaźnie i naszą tendencję do pocieszania się kosztem
innych. Ośmiesza tych mniej wykształconych, dla których szczytem szczęścia jest
zimne piwo wypite gdzieś w parku na trawie. Dziwi się tym, którzy nie potrafią
się wyrwać ze schematów i zachowują się jak roboty w obliczu tragedii i nieszczęścia.
Dostaje się tu też tym z prowincji, tym, którzy żeby poczuć się lepiej, muszą
napracować się po dwakroć bardziej. Zmanierowani, zepsuci, goniący za sukcesem,
samotni i nie potrafiący zbudować normalnych relacji – tacy są Kołodziejczyka
mieszczanie.
Dysforia to karykatura miejskiej rzeczywistości, tylko pociągnięta
chyba zbyt grubą kreską. Za bardzo przerysowana i odbita w zbyt krzywym
zwierciadle. Trudno mi się z tymi tekstami zgodzić, bo choć dostrzegam i
rozumiem zamysł autora, to wydaje mi się, że trochę generalizuje i przesadza. Wśród
tego miejskiego, zróżnicowanego zwierzyńca zdarzają się też egzemplarze całkiem
normalne. Tylko Kołodziejczyk chyba ten normalny gatunek przeoczył.
Warto dla walorów językowych. Czy
dla treści? – oceńcie sami. Jedno jest pewne – koło Dysforii nie da się przejść obojętnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz