14 września 2015

Dysforia Przypadki mieszczan polskich - Marcin Kołodziejczyk

Zwlekałam z tekstem o Dysforii i chętnie pozwlekałabym jeszcze trochę, żeby odsunąć w czasie pisanie i określanie się na tak, czy na nie. Tyle już czasu minęło od lektury, a ja wciąż mam mieszane uczucia i nie wiem, jak ocenić tę książkę.


Bo jak ocenić coś, co nie mieści się w ramach i zdecydować się nie może czy jest literaturą faktu, czy może jednak reportażem literackim? A może jakąś inną formą kreacji? Najwygodniej mi o tekstach Marcina Kołodziejczyka myśleć jako o opowiadaniach, które mniej lub bardziej pokrywają się z rzeczywistością.

Dysforia zbiera dobre recenzje i niemal wszyscy się twórczością Marcina Kołodziejczyka zachwycają. Tak się składa, że pozachwycam się trochę i ja. Ale tylko trochę i w zasadzie tylko z jednego względu.

Dysforia to językowa uczta. Brawurowe, inteligentne, zabawne i bezczelne teksty. Niejednokrotnie przy lekturze szczerze się uśmiałam. W wielu miejscach pozaznaczałam sobie fragmenty, które zrobiły na mnie wrażenie. Umieć tak pisać to dar. Marcin Kołodziejczyk wyławia z języka danej grupy społecznej to co dla niego najbardziej charakterystyczne i oddaje to w jeszcze mocniejszej formie – przerysowanej, podkręconej, zestawionej w zaskakujący sposób. Autor imponuje i wzbudza zazdrość dynamizmem, lekkością, umiejętnością tworzenia nietypowych związków językowych. Wielki szacunek i wielkie brawa. Tekstowo – muszę przyznać – Dysforia to mistrzostwo świata. Na myśl przychodzi mi porównanie z Ziemowitem Szczerkiem (Przyjdzie Mordor i nas zje), który pisze w sposób równie bezpośredni, zwariowany i bezczelny, i dla którego zabawa językiem również nie ma granic.

Mój entuzjazm natomiast słabnie przy samej zawartości. Kołodziejczyk portretuje mieszczan. Obserwuje ich życie. I trochę się z nich natrząsa. Drwi z korposzczurów i nakręconych kasą yupiee. Drwi ze współczesnego trybu życia, jarania się tym co nietypowe, a w gruncie rzeczy przecież pospolite, bo wyróżnić się w tych czasach z tłumu to nie bardzo jest czym. Obnaża fałszywe przyjaźnie i naszą tendencję do pocieszania się kosztem innych. Ośmiesza tych mniej wykształconych, dla których szczytem szczęścia jest zimne piwo wypite gdzieś w parku na trawie. Dziwi się tym, którzy nie potrafią się wyrwać ze schematów i zachowują się jak roboty w obliczu tragedii i nieszczęścia. Dostaje się tu też tym z prowincji, tym, którzy żeby poczuć się lepiej, muszą napracować się po dwakroć bardziej. Zmanierowani, zepsuci, goniący za sukcesem, samotni i nie potrafiący zbudować normalnych relacji – tacy są Kołodziejczyka mieszczanie.

Dysforia to karykatura miejskiej rzeczywistości, tylko pociągnięta chyba zbyt grubą kreską. Za bardzo przerysowana i odbita w zbyt krzywym zwierciadle. Trudno mi się z tymi tekstami zgodzić, bo choć dostrzegam i rozumiem zamysł autora, to wydaje mi się, że trochę generalizuje i przesadza. Wśród tego miejskiego, zróżnicowanego zwierzyńca zdarzają się też egzemplarze całkiem normalne. Tylko Kołodziejczyk chyba ten normalny gatunek przeoczył.

Warto dla walorów językowych. Czy dla treści? – oceńcie sami. Jedno jest pewne – koło Dysforii nie da się przejść obojętnie.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz