Kilka osób mi się poskarżyło, że
na blogu nic się nie dzieje, że cisza, że wpis sprzed trzech tygodni wisi – to
ostatnie akurat nie prawda, ale fakt – zwolniłam. Tłumaczę zatem jeszcze raz, że
to nie wyścigi i bicie rekordów. Czytam, bo lubię, a nie muszę i niech tak
zostanie. Dobrze? :)
Uwierzcie mi jednak, że naprawdę
chciałam przyspieszyć z lekturą i, mimo ślubu (nie mojego), urodzin, imprez i
podróży do domu, zmieścić się z recenzją jeszcze w czerwcu. No i właśnie dzięki
sześciu godzinom w autobusie oraz dzisiejszej paskudnej pogodzie, udało mi się
doczytać Wołanie z oddali Åke
Edwardsona.
Na okładce Dagens Nyheter donosi, że Edwardson
zabiera nas w ekscytującą podróż do jądra ciemności, po mistrzowsku dozując
napięcie. Niesamowite! Ja do żadnego jądra nie dotarłam, a już na pewno nie
do jądra ciemności. Ekscytującej podróżny również nie odbyłam (chyba, że do
Kętrzyna), a napięcia jakoś nie dostrzegłam, zwłaszcza, że przysnęło mi się nad książką (pewnie mruczenie kota mnie uśpiło albo ciśnienie było za niskie).
Cóż tym razem wydarzyło się w serii o komisarzu Eriku
Winterze? Teoretycznie działo się wiele.