30 maja 2019

Najwyższa sprawiedliwość - Michael Hjorth, Hans Rosenfeldt


Odgrzewany kotlet. To stwierdzenie chyba najtrafniej oddaje moje odczucia po lekturze Najwyższej sprawiedliwości duetu Hjorth&Rosenfeldt. Seria z Sebastianem Bergmanem, a to jest już jej szósta część, niestety staje się coraz bardziej przewidywalna i coraz mniej ekscytująca.


Od początku najmocniejszą stroną tej serii był nie tyle wątek kryminalny, co bardziej międzyludzkie relacje. Panowie stworzyli bohaterów z krwi i kości, charakterystycznych, z bardzo mocnymi osobowościami i uwikłali ich w skomplikowaną sieć wzajemnych relacji. To wyróżniało tę serię na tle innych, bo bardziej niż intryga kryminalna,  uwagę przykuwał wątek obyczajowy. Po książki tej dwójki sięgało się po to, by sprawdzić, co słychać u ekipy z Krajowej Policji Kryminalnej, co znów narozrabiał Sebastian Bergman i jakie atrakcje przewidzieli tym razem dla swoich bohaterów autorzy. Wątek kryminalny, niezależnie od tego, czy trzymał poziom i podnosił ciśnienie, schodził tu na drugi plan i bardziej towarzyszył niż stanowił główny trzon akcji. To co najważniejsze rozgrywało się na poziomie międzyludzkim pomiędzy piątką bohaterów: Torkelem, Ursulą, Vanją, Billym i Sebastianem. To właśnie dlatego sięgało się po książki Panów Michaela Hjortha i Hansa Rosenfeldta, i to właśnie perypetie osobiste bohaterów ekscytowały najbardziej. Jeśli to zaczyna kuleć, seria traci cały swój urok.