Po skończeniu pierwszej książki Arlandura Indridasona postanowiłam pójść za ciosem i sięgnęłam po kolejną. Jak mam się zaprzyjaźnić z Erlendurem Sveinssonem, to trzeba kuć żelazo póki gorące. Wydaje mi się, że jesteśmy na dobrej drodze do zacieśnienia znajomości, choć...mało brakowało, a część druga serii wylądowałaby na półce nieprzeczytana, kariera Arlandura ległaby w gruzach, a ja zostałabym rozczarowana z trzema zbędnymi książkami do opchnięcia. I to nawet nie z winy autora, bo zanim akcja zdążyła się w ogóle rozkręcić, ja miałam już serdecznie dość i powstrzymywałam się, żeby nie cisnąć książką przez okno pociągu. Dlaczego?
Bo, na litość boską, ulewało mi się, jak przez kilka pierwszych stron czytałam o "małym jubilacie", "matce jubilata", "siostrze jubilata", "kolegach jubilata". Jubilat zrobił to, tamto, siamto, owamto. I żeby owy "jubilat" miał chociaż 50, 75 albo 100 lat, to jeszcze bym zrozumiała. Ale on miał 8!!! Więc skąd, do ciężkiej cholery, pytam się ten jubilat? Korektorowi się na oczy rzuciło, czy miał lekkie zaćmienie? Tak, miałam to nieszczęście, że skończyłam polonistykę i bolało mnie to fizycznie, zawsze boli, jak ktoś używa słów nie znając ich znaczenia. Ludzie drodzy, no ileż można tłumaczyć, że jubilat to ktoś, kto obchodzi jubileusz, czyli jakieś okrągłe ważne wydarzenie, rocznicę okrągłą, lub coś w ten deseń. A ośmioletni chłopiec świętujący swoje urodziny może być co najwyżej SOLENIZANTEM!!! Tak, solenizantem i niczym innym. I proszę to sobie wbić do głowy. I nie, nie wymyśliłam sobie tego, nie wzięłam z powietrza, ze słownika wzięłam. Niedowiarków tam właśnie odsyłam. Jasne?