15 lutego 2014

Statek śmierci - Yrsa Sigurdardottir

Trochę się czuję rozczarowana. Spodziewałam się, że ostatnia książka z serii o prawniczce Thorze zmiażdży mnie, wykręci mi flaki ze strachu na drugą stronę i pozostawi ze stanem przedzawałowym. No niestety. Ani zawału, ani wykręcania flaków nie było.


Moje rozczarowanie wynika głównie z faktu, że wszystkie książki Pani Yrsy porównuję do Spójrz na mnie (część piąta serii o Thorze), która dla mnie była najlepsza z nich wszystkich i była zapowiedzią fenomenalnej całej serii. I tu pies pogrzebany. Bo jak się zaczyna czytać serię od środka, to tak właśnie jest. O ile cztery pierwsze pozycje (a w zasadzie trzy, bo pierwszej części jeszcze nie czytałam) miały prawo być słabsze (wymieniam przeze mnie przeczytane, czyli: Weź moją duszę, W proch się obrócisz, Lód w żyłach), bo wiadomo, że autorka musi się rozpędzić, rozwinąć skrzydła i wypracować sobie swój własny niepowtarzalny styl, o tyle wszystkie po Spójrz na mnie powinny już być dopracowane w każdym szczególe,a czytelnik przed rozpoczęciem czytania powinien łyknąć środki uspokajające, żeby przetrwać jakoś lekturę. Jeszcze Pamiętam cię (poza serią o Thorze) dawało radę i zapowiadało, że dalej może być już tylko lepiej (mimo takiego sobie zakończenia). Szkoda, ale lepiej nie było :/ 

Nie będę się tu jakoś specjalnie rozpisywać, o czym był Statek śmierci bo pisanie streszczeń nie jest moim założeniem, dlatego w telegraficznym skrócie: jest statek, jest załoga (7 osób), wszyscy giną (a to niespodzianka!) i trzeba ustalić, kto ich wszystkich zaszlachtował. W roli rozwiązującej zagadkę Thora wraz ze swoją sekretarką Bellą oraz policjantami. Tyle. Jak ktoś ciekawy, polecam lekturę. 

Umówmy się. Statek śmierci  nie jest zły. Szybko się czyta, historia jest na tyle zawiła, że nie wpadnie się od razu na to, kto zabija i dlaczego. Oczywiście miałam swoje typy, ale okazało się, że pudło, w związku z czym na koniec byłam lekko zaskoczona, acz nie rozwalona na łopatki. Niemniej jednak moim zdaniem książka miała pewnie braki. Nie ukrywam, że to co pociąga mnie najbardziej w kryminałach/thrillerach Yrsy Sigurdardottir jest - nazwijmy to - element magiczny. Bo choć sprawcą całego złego zazwyczaj okazuje się postać z krwi i kości, to dużą rolę w jej historiach odgrywa coś tajemniczego, nieuchwytnego, nie dającego się pojąć umysłem. W Statku śmierci autorka budowała od początku taki klimat, który zapowiadał, że stanie się coś nieoczekiwanego, w czym palce maczać będzie coś/ktoś z zaświatów. Jakieś przywidzenia, jakieś zjawy, tajemnicze zniknięcia i coś nieoczywistego wiszącego w powietrzu. Niestety tajemniczą śmierć wszystkich członków załogi dało się bardzo logicznie wytłumaczyć. Pewnie dla innych będzie to zaleta książki, dla mnie była to wada. 

Wadą było również zakończenie, ale tu zmuszona jestem dodać kilka szczegółów fabuły, żeby wszystko było jasne. Na pokładzie oprócz załogi była jeszcze czteroosobowa rodzina: rodzice i córki bliźniaczki. Mój zarzut dotyczący zakończenia dotyczy tego, jak autorka uśmierciła dziewczynki. No szału nie było niestety, chyba trochę pomysłu zabrakło. Nie to, że bawi mnie śmierć dzieci, ale kupy się to trochę nie trzymało i odniosłam wrażenie, że w ogólnym szale zabijania i lejącej się krwi, autorka zapomniała o siostrach, a jak już sobie przypomniała, to nie wiedziała jak się ich pozbyć. Więc pozbyła się ich byle jak. 

Żeby nie było, że się tylko czepiam, to teraz trochę o zaletach książki. Dobrą stroną Statku są bohaterowie. Uważam, że Yrsa, tworząc postać prawniczki Thory, zrobiła dobrą robotę. Thora ma swoje życie, rodzinę, problemy. Twardo stąpa po ziemi i racjonalnie patrzy na świat. Przy okazji popełnia błędy jak każdy człowiek i ma swoje humory (poczucie humoru również). To nie takie proste stworzyć bohatera, który może się nam wydawać rzeczywiście istniejącą postacią (kto czytał kryminały Marklund, ten będzie wiedział, co mam na myśli, bo Marklund z tworzeniem postaci miała duży problem). No i muszę wspomnieć o Belli, antypatycznej sekretarce, którą ja osobiście obdarzyłam dużą sympatią. No bo jak nie lubić kogoś, kto jest wiecznie naburmuszony, ironiczny, złośliwy, olewa swoją pracę, szefa i wcale się z tym nie kryje, a przy okazji jest inteligenty, błyskotliwy i ma ostry język? A, i na imprezie firmowej rzyga do kserokopiarki ;) Cała Bella! :)

Podsumowując: nie skreślam autorki po tej lekturze i jestem pewna, że pierwszej części serii na pewno nie odpuszczę, a na kolejne książki będę czekała z niecierpliwością. W sumie warto, bo Yrsa Sigurdardottir jest dobrą pisarką, z niezłym warsztatem, choć zdarzają się jej lepsze i gorsze chwile. Oczywiście można by się było przyczepić do jeszcze kilku szczegółów, że niektóre wątki są niepokończone na przykład, ale po co? Ogólnie dobra lektura, która, być może tylko u mnie, pozostawiła duże poczucie niedosytu, ale mimo wszystko czytanie jej nie jest absolutną stratą czasu. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz