Kryminał, Islandia, wcześniejsze doświadczenia z
Yrsą Sigurdardottir - taki ciąg myślowy spowodował, że baz wahania wyszłam z
księgarni z trzema książkami Arlandura Indridasona, przekonana, że dobrze
zainwestowałam pieniądze. Mój niepokój wzbudziła dopiero notka o autorze, z
której dowiedziałam się, że oto obcować będę z islandzkim Henningiem
Mankellem. Ale to doczytałam dopiero, jak zasiadłam do lektury, więc, że
tak powiem, była już „musztarda po obiedzie”. Książki kupione, kasa wydana,
trzeba czytać.
Nie lubię, jak się promuje pisarza, wskazując na
podobieństwa do drugiego lub co gorsza sugerując, że ten właśnie autor, po
którego książkę sięgasz, jest sto razy lepszy od tego, którego bardzo dobrze
znasz, cenisz i lubisz. Raz się na to nabrałam, średnio na tym wyszłam i nie
chciałam, żeby historia się powtórzyła. Dlatego do drugiego rzekomego Henninga
Mankella oraz jego bohatera Erlendura Sveinssona, który niewątpliwie
miał być drugim Kurtem Wallanderem, podeszłam z dużą dozą nieufności. Mówiąc
szczerze - ja na dzień dobry nastawiłam się na nie!
A potem połknęłam książkę w 2 dni i w połowie
przestałam myśleć, że oto zdradzam oryginał z kopią.
Siłą rzeczy tych porównań nie da się po takim
wstępie uniknąć. Zarówno Kurt Wallander, jak i Erlendur Sveinsson są
policjantami w średnim wieku, z wieloletnim doświadczeniem. Obaj prowadzą
raczej niezdrowy tryb życia, zawalają prywatne życie na rzecz pracy, są po
rozwodzie, mają problemy z dziećmi, zdarzają im się niekontrolowane wybuchy
gniewu, obaj są uparci, niezależni i robią, co chcą. I obaj konsekwentnie dążą
do rozwiązania zagadki. Ok., nie da się ukryć, że są podobni, ale co miał
zrobić Arlandur Indridason? Stworzyć policjanta, który jest schludny,
elegancki, pięknie się wysławia, trzy razy w tygodniu chodzi na siłownię,
zdrowo się odżywia, a przy tym mimo nawału obowiązków w pracy jest świetnym
ojcem, rewelacyjnym mężem i może jeszcze kochankiem? Ja bym takiego bohatera
nie kupiła. A Wy?
Dlatego odsunęłabym te porównania na bok i zajęła
się po prostu książką samą w sobie. W
bagnie to czysty kryminał i nie ma co liczyć, że tak jak u Yrsy, pojawią
się tu siły nadprzyrodzone. Nie, nie, nie. Tu ten zły przybiera konkretną postać. Książka zaczyna się konkretnym
akcentem, od razu mamy ofiarę. Zamordowany zostaje około 70 letni mężczyzna,
żyjący samotnie w suterenie na jednym z osiedli w Reykjaviku. Mogłoby się
wydawać, że to typowa zbrodnia, gdyby nie to, że na ciele ofiary Erlendur
znajduje kartkę z niejasną do końca treścią. O co chodzi? Kto miał powód, by
zabić Holberga? To krok po kroku próbuje wyjaśnić Erlendur z ekipą. Nie
chciałabym zdradzać od razu wszystkiego i przez przypadek chlapnąć językiem,
więc dodam jeszcze tylko, że w trakcie prowadzonego śledztwa okazuje się, że
Holberg sam miał sporo za uszami. Aniołek to na pewno nie jego drugie imię.
Reszta historii w książce.
Czyta się to bardzo szybko, max 2 wieczory. Dużo
dialogów, wartka akcja. Nie sądzę, żeby ktoś już w połowie znał rozwiązanie
zagadki. Do tego deszczowy, mroczny, depresyjny klimat Islandii i galeria
ciekawych postaci. Wychodzi na to, że w sumie to dobry kryminał. Ale, żeby nie było za słodko, trochę
pomarudzę. ;)
Przy wątku głównym pojawia się wątek poboczny: panna młoda, która ucieka z
własnego wesela, a Erlendur poszukuje jej na prośbę swojej eks żony. Nie wiem,
po co się ten wątek pojawił, nic nie wniósł do głównej akcji, chyba że ja coś
przeoczyłam. Poza tym irytuje mnie córka Erlendura. Podejrzewam, że jej postać
będzie się pojawiać w kolejnych częściach, więc muszę się uzbroić w
cierpliwość. Co do głównego bohatera, nie wiem, czy na dłuższą metę go polubię.
Na razie ciężko stwierdzić, bo to dopiero pierwsze spotkanie, zobaczymy co
będzie dalej. Z Kurtem Wallanderem to była miłość od pierwszego wejrzenia, tu
raczej obstawiam trudniejszy związek ;) Przygodę z Erlendurem będę na razie kontynuować,
a i Was zapraszam do lektury.
A, i wrócę jeszcze do kwestii złego, o którym napomknęłam gdzieś tam
wcześniej. Sami będziecie musieli ocenić, kto de facto jest zły i czy przypadkiem
świat nie powinien podziękować za to, że o jedno istnienie mniej chodzi po
ziemi. Enjoy!
Gdy wyszło na jaw, kim był Holberg zaczęła mi się kołatać po głowie myśl. Skoro był takim paskudnym człowiekiem, widocznie przeszłość się na nim zemściła i świat stał się lżejszy o jednego łajdaka. Po co więc szukać jego zabójcy? Skazać go? Podczas gdy dwie dekady temu wymiar sprawiedliwości okazał się zbyt naiwny i uwierzył w kłamstwa naszego denata. Holber nigdy nie trafił do więzienia, choć powinien. I tam myśl nie dała mi spokoju do końca książki. zapraszam: http://tu-sie-czyta.blogspot.com/
OdpowiedzUsuń