23 lutego 2014

Grobowa cisza - Arnaldur Indridason

Po skończeniu pierwszej książki Arlandura Indridasona postanowiłam pójść za ciosem i sięgnęłam po kolejną. Jak mam się zaprzyjaźnić z Erlendurem Sveinssonem, to trzeba kuć żelazo póki gorące. Wydaje mi się, że jesteśmy na dobrej drodze do zacieśnienia znajomości, choć...mało brakowało, a część druga serii wylądowałaby na półce nieprzeczytana, kariera Arlandura ległaby w gruzach, a ja zostałabym rozczarowana z trzema zbędnymi książkami do opchnięcia. I to nawet nie z winy autora, bo zanim akcja zdążyła się w ogóle rozkręcić, ja miałam już serdecznie dość i powstrzymywałam się, żeby nie cisnąć książką przez okno pociągu. Dlaczego?


Bo, na litość boską, ulewało mi się, jak przez kilka pierwszych stron czytałam o "małym jubilacie", "matce jubilata", "siostrze jubilata", "kolegach jubilata". Jubilat zrobił to, tamto, siamto, owamto. I żeby owy "jubilat" miał chociaż 50, 75 albo 100 lat, to jeszcze bym zrozumiała. Ale on miał 8!!! Więc skąd, do ciężkiej cholery, pytam się ten jubilat? Korektorowi się na oczy rzuciło, czy miał lekkie zaćmienie? Tak, miałam to nieszczęście, że skończyłam polonistykę i bolało mnie to fizycznie, zawsze boli, jak ktoś używa słów nie znając ich znaczenia. Ludzie drodzy, no ileż można tłumaczyć, że jubilat to ktoś, kto obchodzi jubileusz, czyli jakieś okrągłe ważne wydarzenie, rocznicę okrągłą, lub coś w ten deseń. A ośmioletni chłopiec świętujący swoje urodziny może być co najwyżej SOLENIZANTEM!!! Tak, solenizantem i niczym innym. I proszę to sobie wbić do głowy. I nie, nie wymyśliłam sobie tego, nie wzięłam z powietrza, ze słownika wzięłam. Niedowiarków tam właśnie odsyłam. Jasne?

Na szczęście dla autora zacisnęłam zęby i brnęłam dalej i bardzo dobrze, bo było warto. Druga część zdecydowanie lepsza od pierwszej (tak, tym razem czytam chronologicznie, jak Bóg przykazał). Stopniowo poznajemy głównego bohatera. Autor krok po kroku odsłania nam przeszłość Erlendura, dzięki czemu możemy zrozumieć, dlaczego jest tym, kim jest, czyli nieco gburowatym, wycofanym, poszukującym sensu w życiu gościem, obwiniającym się za rozpad swojej rodziny i za błędy popełnione przez jego dzieci (córka narkomanka, syn alkoholik). Zaczynam go lubić za to, że nie owija w bawełnę, jest konkretny i ze swobodą posługuje się ironią (love it!). 

Tym razem Erlendur musi rozwiązać zagadkę sprzed 70 lat, a kluczem do niej jest tajemnicza postać "krzywej" kobiety. Policjant musi ją odnaleźć, żeby wyjaśnić jaką historię kryje odnaleziony w ziemi szkielet. Po drodze oczywiście kluczy, gubi się w domysłach, ale ostatecznie dowiadujemy się, jaki dramat rozegrał się przed laty i kto jaką rolę w nim odegrał. Nie zdradzę więcej, powiem tylko, że temat naprawdę ciekawy i wciąż aktualny, choć sama historia rozegrała się w dalekiej przeszłości. Ciekawym zabiegiem było rozbicie narracji na teraz i wtedy, dzięki czemu poznajemy losy bohaterów z różnych perspektyw i mamy możliwość zrozumienia motywów działania poszczególnych osób. Ten zabieg powoduje też, że to my sami możemy ocenić, kogo uznajemy za winnego tragedii i kto de facto był tym najgorszym w całej historii. Podobnie autor rozegrał sprawę w poprzedniej części, a ja i tym razem, mimo że dobrze obstawiłam typy, byłam zakończeniem zaskoczona. 

Plus za styl. Pan Indridason naprawdę dobrze pisze i mimo, że to tylko kryminał, a nie powieść wysokich lotów, czy poezja, nad znaczeniem której trzeba się pochylić, to były momenty, na których z przyjemnością się zatrzymywałam, a czasem nawet czytałam dwukrotnie. Delikatnie udaje mu się przemycić swój własny punkt widzenia i swoją własną ocenę, co do poczynań bohaterów. Słabszą stroną bywają dialogi. Autor po kilka razy powtarza te same kwestie, zadaje niepotrzebne pytania, tak jakby chciał mieć pewność, że czytelnik na pewno dobrze zrozumie jego intencje i postępujące śledztwo. Spokojnie, czytelnik to nie idiota, da radę, nawet jak mu się coś napisze tylko raz. No chyba, że zabieg ten ma nadać tempo akcji, co raczej też nie spełnia swojej roli. Niemniej jednak minusów mniej niż plusów, więc Grobową ciszę uznaję za pozycję godną polecenia. Kto lubi kryminały, żałować raczej nie będzie. Kto nie lubi, tego na siłę do polubienia i tak nie przekonam :)

Ja na tym etapie jestem już pewna, że znajomość z Erlendurem będę z przyjemnością kontynuować. Liczę również na to, że jego córka choć trochę się ogarnie, choć z drugiej strony pewnie przez to zrobi się nieco nudniej. Kończąc: po lekturze czuje się usatysfakcjonowana i mam nadzieję, że stan ten z książki na książkę będzie się utrzymywać. Czołem! :)

P.S. Lusia odpoczywa po wyczerpującej lekturze ;)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz