Od poniedziałku siedzę w domu na
zwolnieniu. Poza zapaleniem spojówek dopadły mnie też różne inne ciekawe
rzeczy, w związku z tym doskonale się złożyło, że ani ja nie musiałam oglądać
otoczenia, ani tym bardziej otoczenie mnie. Widok nie był specjalnie ciekawy,
więc z radością przyjęłam propozycję spędzenia kilku dni samotnie w domu.
Oczywiście wykorzystałam je na nadgonienie czytelniczych zaległości :) I nawet kaprawe oczko mnie od tego nie powstrzymało! Ponieważ lekarz zalecił
odpoczynek, to sięgnęłam po lekturę lekką, przyjemną i niewymagającą
specjalnego wysiłku intelektualnego :) Na warsztat poszła
więc czwarta część serii o komisarzu Erlendurze Sveinssonie.
Można powiedzieć, że znakiem
rozpoznawczym Arnaldura Indridasona jest to, że jego bohater rozwiązuje
zbrodnie popełnione w odległej przeszłości (wyjątkiem jest Głos) oraz to, że fabuła prowadzona jest dwugłosowo – relacja tu i
teraz oczami policyjnej ekipy oraz retrospekcja bezpośredniego uczestnika
tamtych wydarzeń. Mam też wrażenie od samego początku serii, że autor
pozostawia nam ocenę tego, kto tak naprawdę w jego powieściach jest czarnym
charakterem i czy ofiara rzeczywiście jest ofiarą, czy trochę sama zapracowała
na swój los. W czwartej części autor zastosował ten sam mechanizm, więc
zaskoczenia nie było.