Od poniedziałku siedzę w domu na
zwolnieniu. Poza zapaleniem spojówek dopadły mnie też różne inne ciekawe
rzeczy, w związku z tym doskonale się złożyło, że ani ja nie musiałam oglądać
otoczenia, ani tym bardziej otoczenie mnie. Widok nie był specjalnie ciekawy,
więc z radością przyjęłam propozycję spędzenia kilku dni samotnie w domu.
Oczywiście wykorzystałam je na nadgonienie czytelniczych zaległości :) I nawet kaprawe oczko mnie od tego nie powstrzymało! Ponieważ lekarz zalecił
odpoczynek, to sięgnęłam po lekturę lekką, przyjemną i niewymagającą
specjalnego wysiłku intelektualnego :) Na warsztat poszła
więc czwarta część serii o komisarzu Erlendurze Sveinssonie.
Można powiedzieć, że znakiem
rozpoznawczym Arnaldura Indridasona jest to, że jego bohater rozwiązuje
zbrodnie popełnione w odległej przeszłości (wyjątkiem jest Głos) oraz to, że fabuła prowadzona jest dwugłosowo – relacja tu i
teraz oczami policyjnej ekipy oraz retrospekcja bezpośredniego uczestnika
tamtych wydarzeń. Mam też wrażenie od samego początku serii, że autor
pozostawia nam ocenę tego, kto tak naprawdę w jego powieściach jest czarnym
charakterem i czy ofiara rzeczywiście jest ofiarą, czy trochę sama zapracowała
na swój los. W czwartej części autor zastosował ten sam mechanizm, więc
zaskoczenia nie było.
Jezioro przeczytałam w dwa dni.
Nic innego nie miałam do roboty, więc szybko poszło. Jak to zwykle u Arnaldura
Indridasona, trupa mamy już na dzień dobry. Tym razem ludzkie szczątki
odsłoniło kurczące się jezioro Kleifarvatn. Szkielet, poza dziurą w czaszce, przywiązany jest do dziwnego urządzenia. Jak
się okazuje po szczegółowych badaniach jest to aparatura nasłuchowa
wyprodukowana w latach 60. w Związku Radzieckim. Śledztwo zaprowadzi nas do
czasów zimnej wojny, enerdowskiego Lipska i grupki islandzkich studentów
zafascynowanych socjalizmem. Ciekawie? Owszem, będzie, choć tym razem nieco
przewidywalnie, skoro nawet mi już w połowie książki udało się mniej więcej
wpaść na to kto, kogo, czym i dlaczego. Nie świadczy to (niestety) o moim
wyjątkowym geniuszu i talencie logicznym, a raczej o tym, że bardziej niż na
wątku kryminalnym autorowi zależało na oddaniu w miarę dokładnie rysu
historycznego i tamtych skomplikowanych politycznie czasów. Związku z tym nie
jest to typowy kryminał, gdzie liczy się tylko odpowiednio zagmatwana fabuła,
bo autor zafundował nam dodatkowo i wątek historyczny, i szpiegowski, i jak
zwykle obyczajowy. Różnorodnie i nieco inaczej niż zwykle, choć wciąż mi się
podobało.
Wątek osobisty też rozwija się
interesująco. Nasz bohater zakochuje się! :) Na drugi plan schodzi
jego córka-narkomanka, a pierwsze skrzypce gra w tej części syn-alkoholik,
dotąd pozostający w cieniu. Powoli odsłaniają się nam skomplikowane układy
rodzinne Erlendura, choć jestem pewna, że pojawienie się dotąd nieobecnego
syna, zapowiada kolejne niespodzianki i dodatkowe komplikacje. Zobaczymy.
Ponieważ zdążyłam się przywiązać do postaci komisarza, to ta strona powieści
nie jest mi obojętna.
Jezioro nie jest pozbawione wad. Mam wątpliwości co do zasadności
wprowadzenia niektórych wątków i bohaterów. Domyślam się, że autor chciał w ten
sposób zwieść czytelnika, powodzić go za nos, ale wyszło to nieco nieudolnie. W porównaniu do poprzednich części czwarta jest trochę spokojniejsza, akcja
toczy się wolniej, jest więcej grzebania w przeszłości, dużo faktów, historii,
polityki. Nie traktowałabym tego jako zarzut, ale zdecydowanie Jezioro odróżnia się przez to od
poprzednich części, więc jeśli ktoś oczekiwał czystego kryminału z wartką
akcją, to ma prawo czuć się delikatnie rozczarowany. Ja się dałam przywiązać do
głównego bohatera, więc moja motywacja do czytania wynika z czegoś innego, niż
poszukiwania wrażeń. Lubię Erlendura i jestem ciekawa co u niego. W związku z
tym nie trudno się domyślić, że ciąg dalszy nastąpi, a polowanie na kolejną
część rozpoczęte :)
P.S. Pochlastałabym się, gdybym
miała na imię Hrafnhildur…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz