26 marca 2014

Jezioro - Arnaldur Indridason

Od poniedziałku siedzę w domu na zwolnieniu. Poza zapaleniem spojówek dopadły mnie też różne inne ciekawe rzeczy, w związku z tym doskonale się złożyło, że ani ja nie musiałam oglądać otoczenia, ani tym bardziej otoczenie mnie. Widok nie był specjalnie ciekawy, więc z radością przyjęłam propozycję spędzenia kilku dni samotnie w domu. Oczywiście wykorzystałam je na nadgonienie czytelniczych zaległości :) I nawet kaprawe oczko mnie od tego nie powstrzymało! Ponieważ lekarz zalecił odpoczynek, to sięgnęłam po lekturę lekką, przyjemną i niewymagającą specjalnego wysiłku intelektualnego :) Na warsztat poszła więc czwarta część serii o komisarzu Erlendurze Sveinssonie.



Można powiedzieć, że znakiem rozpoznawczym Arnaldura Indridasona jest to, że jego bohater rozwiązuje zbrodnie popełnione w odległej przeszłości (wyjątkiem jest Głos) oraz to, że fabuła prowadzona jest dwugłosowo – relacja tu i teraz oczami policyjnej ekipy oraz retrospekcja bezpośredniego uczestnika tamtych wydarzeń. Mam też wrażenie od samego początku serii, że autor pozostawia nam ocenę tego, kto tak naprawdę w jego powieściach jest czarnym charakterem i czy ofiara rzeczywiście jest ofiarą, czy trochę sama zapracowała na swój los. W czwartej części autor zastosował ten sam mechanizm, więc zaskoczenia nie było. 


Jezioro przeczytałam w dwa dni. Nic innego nie miałam do roboty, więc szybko poszło. Jak to zwykle u Arnaldura Indridasona, trupa mamy już na dzień dobry. Tym razem ludzkie szczątki odsłoniło kurczące się jezioro Kleifarvatn. Szkielet, poza dziurą w czaszce, przywiązany jest do dziwnego urządzenia. Jak się okazuje po szczegółowych badaniach jest to aparatura nasłuchowa wyprodukowana w latach 60. w Związku Radzieckim. Śledztwo zaprowadzi nas do czasów zimnej wojny, enerdowskiego Lipska i grupki islandzkich studentów zafascynowanych socjalizmem. Ciekawie? Owszem, będzie, choć tym razem nieco przewidywalnie, skoro nawet mi już w połowie książki udało się mniej więcej wpaść na to kto, kogo, czym i dlaczego. Nie świadczy to (niestety) o moim wyjątkowym geniuszu i talencie logicznym, a raczej o tym, że bardziej niż na wątku kryminalnym autorowi zależało na oddaniu w miarę dokładnie rysu historycznego i tamtych skomplikowanych politycznie czasów. Związku z tym nie jest to typowy kryminał, gdzie liczy się tylko odpowiednio zagmatwana fabuła, bo autor zafundował nam dodatkowo i wątek historyczny, i szpiegowski, i jak zwykle obyczajowy. Różnorodnie i nieco inaczej niż zwykle, choć wciąż mi się podobało.

Wątek osobisty też rozwija się interesująco. Nasz bohater zakochuje się! :) Na drugi plan schodzi jego córka-narkomanka, a pierwsze skrzypce gra w tej części syn-alkoholik, dotąd pozostający w cieniu. Powoli odsłaniają się nam skomplikowane układy rodzinne Erlendura, choć jestem pewna, że pojawienie się dotąd nieobecnego syna, zapowiada kolejne niespodzianki i dodatkowe komplikacje. Zobaczymy. Ponieważ zdążyłam się przywiązać do postaci komisarza, to ta strona powieści nie jest mi obojętna.

Jezioro nie jest pozbawione wad. Mam wątpliwości co do zasadności wprowadzenia niektórych wątków i bohaterów. Domyślam się, że autor chciał w ten sposób zwieść czytelnika, powodzić go  za nos, ale wyszło to nieco nieudolnie. W porównaniu do poprzednich części czwarta jest trochę spokojniejsza, akcja toczy się wolniej, jest więcej grzebania w przeszłości, dużo faktów, historii, polityki. Nie traktowałabym tego jako zarzut, ale zdecydowanie Jezioro odróżnia się przez to od poprzednich części, więc jeśli ktoś oczekiwał czystego kryminału z wartką akcją, to ma prawo czuć się delikatnie rozczarowany. Ja się dałam przywiązać do głównego bohatera, więc moja motywacja do czytania wynika z czegoś innego, niż poszukiwania wrażeń. Lubię Erlendura i jestem ciekawa co u niego. W związku z tym nie trudno się domyślić, że ciąg dalszy nastąpi, a polowanie na kolejną część rozpoczęte :)


P.S. Pochlastałabym się, gdybym miała na imię Hrafnhildur…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz