Jedyną prawdę Olle Lőnnaeusa dostałam od kolegi. Kolega wie, że
lubię skandynawskie kryminały, więc zakupił, przywiózł i podarował. Skoro to
prezent, to raczej nie wypadałoby tu złego słowa o książce napisać, tym
bardziej że kolega bywa na blogu, czytuje, jest wiernym fanem i może być mu
przykro. Trudno, najwyżej będzie, ale hymnów pochwalnych z grzeczności pisać
nie będę, bo nie i już. ;)
Ciężko mi się to czytało. Trudno
nawet powiedzieć, że ja ten kryminał czytałam - ja brnęłam przez niego,
utykając co chwila, z przerażeniem patrząc na ilość stron. Strasznie opornie mi
szła lektura i to z powodów dwóch. Po pierwsze – akcja. Powolna, nieśpieszna,
toczyła się ślamazarnie. Bez zwrotów, bez zaskoczeń, żółwim tempem do przodu. I
tak niemalże do końca. Przy pięćdziesiątej stronie miałam spore wątpliwości,
czy dam radę. Może akcji się i nie spieszyło, ale mi do zakończenia i owszem.
Chciałam skrócić męki, ale się nie dało. No nie dało się po prostu tego czytać
szybciej. I tu powód drugi: denerwowała mnie główna postać, więc co jakiś czas
musiałam odłożyć książkę i trochę ochłonąć. Chciałabym napisać to jakoś
ładniej, ale rozesrany to jedyne słowo, które przychodzi mi do głowy w
kontekście głównego bohatera. Taki nieogarnięty trochę typ, co to sam nie wie,
czego od życia chce. Chwała Bogu postać żeńska ratowała trochę sytuację, ale tu
też szału nie było. Autor chyba nie ma talentu do konstruowania postaci, które
da się lubić. Ale do rzeczy, bo zaczęłam trochę od końca.