W poprzedniej książce (Dysforia) Marcin Kołodziejczyk
portretował mieszczan, pod lupę brał ich życie i wielkomiejskie zwyczaje. W Bardzo martwym sezonie dla odmiany rusza
w Polskę, tę mniej znaną, mniej popularną, zapomnianą. A jeśli już nawet w
swojej podróży zaczepi o jakieś większe miasto, to możemy mieć pewność, że
wybierze sobie temat, który na pewno nie trafiłby na pierwsze strony gazet.
Kołodziejczyka interesują sprawy
codzienne, drobne, ważne tylko dla danej grupy ludzi, lokalnej społeczności,
kilku osób. Wszak życie właśnie z tego jest utkane - z małych osobistych
dramatów i radości. Autor zwraca naszą uwagę na to, co dzieje się tuż obok,
może w naszym sąsiedztwie, okolicy, obok czego przechodzimy na co dzień obojętnie.
Codzienność przecież nie ekscytuje, a jednak właśnie w takich tematach
Kołodziejczyk dostrzega potencjał.
I tak trafiamy wraz z nim do
małych wsi, w których życie koncentruje się przy sklepie spożywczym – centrum
rozrywki i najświeższych informacji. Zderzamy się z problemami wiejskich
społeczności – kto komu podpadł i za co, kto kogo nie lubi i kto kupuje na
kreskę. Śledzimy losy sztangistów z Więcborka, katolickich raperów z Łodzi,
chłopaka ze Świętochłowic – zbieracza złomu, o którym jego koledzy ze szkoły
nakręcili film. Poznajemy historię Ojca Bogusława z warszawskiego Ursusa, który
wraz z bezdomnymi rozpoczął budowę morskiego jachtu. To nie są tematy, które
porwą tłumy, które programom informacyjnym podniosłyby słupki oglądalności, nie
oznacza to jednak, że nie są ważne.
Bardzo martwy sezon nie jest tak brawurowy językowo jak Dysforia, wciąż jednak widać, że
Kołodziejczyk potrafi się bawić językiem, dostosowywać styl do opowiadanej
historii; czuć, że pisanie przychodzi mu lekko, bez większej trudności.
Najbliższy Dysforii jest tekst Mańki megawypas, o bywalcach dyskoteki
„Ekwador” we wsi Mańki pod Poznaniem. Tu Kołodziejczyk daje popis – niemal cały
tekst napisany jest młodzieżowym slangiem. Mogło wyjść sztucznie i
nieprzekonująco, a wyszło lekko i zabawnie.
Bardzo martwy sezon to zbiór 27 tekstów, które wcześniej
publikowane były w tygodniku Polityka w
dziale Na własne oczy. Pochodzą z lat
2004-2014. Ułożone chronologicznie tworzą kalendarium zmieniającej się Polski,
której wciąż daleko do zachodniego ideału.
Gdybym miała wybierać pomiędzy Bardzo martwym sezonem a Dysforią, wybrałabym tę pierwszą
książkę. Wydaje mi się, że stylistycznie i językowo spokojniejsza, staje się
bardziej zrozumiała, lepsza w odbiorze. Forma nie dominuje tu nad treścią, a przekaz
staje się jaśniejszy. Mimo wszystko muszę się jednak przyznać, że mam problem
z Kołodziejczykiem. Choć wszyscy go chwalą, mnie do końca nie przekonuje. Żaden
z tekstów nowej książce nie zrobił na mnie większego wrażenia, nie wywołał
emocji, nie zapadł w pamięć. Szczerze mówiąc kilka dni po skończeniu książki
trudno mi było sobie przypomnieć, o czym właściwie była. Niby nie ma się do
czego przyczepić, ale jednak Kołodziejczyk zupełnie do mnie nie trafia, a jego
teksty nic mi nie robią. Ja osobiście nie jestem do końca przekonana, ale nie
będę odradzać lektury.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz