20 lutego 2016

Smuga krwi - Johan Theorin

Smuga krwi to trzecia książka kwartetu olandzkiego (Zmierzch, Nocna zamieć), którą przeczytałam, a jednocześnie czwarta tego autora, bo na koncie mam też jedną spoza serii (Święty psychol). Niestety na tle pozostałych Smuga krwi wypada najsłabiej. Dlaczego?


Jest coś w tej książce, co powoduje, że trudno się w nią wciągnąć. Osobiście podejrzewam, że może być to wina wielości wątków, które upchnął Theorin w tej części. Główną osią powieści wydaje się być postać Pera Mörner i jego problemy. Per ma poważnie chorą córkę, a jakby jeszcze tego było mało kłopoty z ojcem, byłym potentatem branży pornograficznej, któremu właśnie spłonęła posiadłość, a na miejscu znaleziono dwa trupy. To oczywiście wyzwala lawinę kolejnych kłopotów, ale więcej zdradzać nie będę. Ten wątek wydaje się być głównym do czasu, aż pojawi się Vendela, która wraz z mężem sprowadza się na Olandię. Vendela, która wierzy w elfy, wprowadzi do książki nieco elementu magicznego, ale też podniesie ciśnienie, ponieważ jest postacią nieco irytującą. Dorzućmy jeszcze do tego dobrze znanego z poprzednich części Gerlofa oraz historię, którą poznajemy, czytając wraz z nim pamiętniki jego żony i mamy tu całkiem niezły galimatias. O ile wątek Vendeli i wspomnienia żony Gerlofa jeszcze jakoś się zazębiają, to Per ze swoimi problemami wydaje się być tu zbędny, choć to on powinien stanowić trzon tej powieści. W efekcie to, co powinno nas w tej powieści najbardziej elektryzować, czyli Per i jego przygody, rozmywa się i zostaje przytłoczone historiami, które powinny zdecydowanie grać drugoplanową rolę.

A zatem Theorin stracił umiar i nawrzucał za dużo grzybów do barszczu, w efekcie mamy przesyt i wątki, które zamiast splatać się, to ze sobą konkurują, na niekorzyść głównego. To znów powoduje, że rozwiązanie zagadki wydaje się być trochę na siłę. Zresztą przez całą lekturę towarzyszyło mi poczucie, że w tej książce wszystko jest trochę na siłę. Tak jakby autor nie miał na nią pomysłu, lub wręcz przeciwnie – miał ich za dużo i wszystkie wcisnął do jednej książki.

Nie ratują sytuacji retrospekcje, które dotychczas stanowiły całkiem ciekawy punkt powieści Theorina. Nie ratują jej bohaterowie – zwłaszcza Vendela, która sprawia wrażenie, że urwała się z choinki. Per też nie ratuje – miota się tylko między córką, ojcem i Vendelą i aż dziw bierze, że w natłoku wrażeń udaje mu się dojść do prawdy. Gerlof też nie wnosi niczego nowego – czyta sobie pamiętniki żony i to zasadniczo cała jego rola.

Dotychczas chwaliłam Theorina za klimat jego powieści, za ten element nadprzyrodzony, nadający całości smaczku, za sugerowanie, że nie wszystko można ogarnąć rozsądkiem (choć w finale przeważnie okazuje się, że tak właśnie jest). Chwaliłam za zręczne wplatanie w treść miejscowych legend – tym razem nie będę. Tym razem opowiastki o trollach i elfach – choć przyznam same w sobie ciekawe – wciśnięte są w tekst trochę ciężko i topornie. Zamiast towarzyszyć akcji, zwyczajnie ją dominują, choć dla samego finału mają niewielkie znaczenie.

To mogła być dobra książka, bo wątek branży erotycznej dobrze i z pazurem poprowadzony, mógłby być naprawdę mocny i ciekawy. Tu jednak nie jest. Smuga krwi nie wciąga, nie ekscytuje, nie trzyma w napięciu. Rozczarowuje zwyczajnie. I już nawet daruję sobie kąśliwe uwagi na temat okładki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz