Smuga krwi to trzecia książka kwartetu olandzkiego (Zmierzch, Nocna zamieć), którą
przeczytałam, a jednocześnie czwarta tego autora, bo na koncie mam też jedną
spoza serii (Święty psychol).
Niestety na tle pozostałych Smuga krwi wypada
najsłabiej. Dlaczego?
Jest coś w tej książce, co
powoduje, że trudno się w nią wciągnąć. Osobiście podejrzewam, że może być to
wina wielości wątków, które upchnął Theorin w tej części. Główną osią powieści
wydaje się być postać Pera Mörner i jego problemy. Per ma poważnie chorą córkę,
a jakby jeszcze tego było mało kłopoty z ojcem, byłym potentatem branży
pornograficznej, któremu właśnie spłonęła posiadłość, a na miejscu znaleziono
dwa trupy. To oczywiście wyzwala lawinę kolejnych kłopotów, ale więcej zdradzać
nie będę. Ten wątek wydaje się być głównym do czasu, aż pojawi się Vendela,
która wraz z mężem sprowadza się na Olandię. Vendela, która wierzy w elfy,
wprowadzi do książki nieco elementu magicznego, ale też podniesie ciśnienie,
ponieważ jest postacią nieco irytującą. Dorzućmy jeszcze do tego dobrze znanego
z poprzednich części Gerlofa oraz historię, którą poznajemy, czytając wraz z
nim pamiętniki jego żony i mamy tu całkiem niezły galimatias. O ile wątek
Vendeli i wspomnienia żony Gerlofa jeszcze jakoś się zazębiają, to Per ze
swoimi problemami wydaje się być tu zbędny, choć to on powinien stanowić trzon
tej powieści. W efekcie to, co powinno nas w tej powieści najbardziej
elektryzować, czyli Per i jego przygody, rozmywa się i zostaje przytłoczone
historiami, które powinny zdecydowanie grać drugoplanową rolę.
A zatem Theorin stracił umiar i
nawrzucał za dużo grzybów do barszczu, w efekcie mamy przesyt i wątki, które
zamiast splatać się, to ze sobą konkurują, na niekorzyść głównego. To znów
powoduje, że rozwiązanie zagadki wydaje się być trochę na siłę. Zresztą przez
całą lekturę towarzyszyło mi poczucie, że w tej książce wszystko jest trochę na
siłę. Tak jakby autor nie miał na nią pomysłu, lub wręcz przeciwnie – miał ich
za dużo i wszystkie wcisnął do jednej książki.
Nie ratują sytuacji retrospekcje,
które dotychczas stanowiły całkiem ciekawy punkt powieści Theorina. Nie ratują
jej bohaterowie – zwłaszcza Vendela, która sprawia wrażenie, że urwała się z
choinki. Per też nie ratuje – miota się tylko między córką, ojcem i Vendelą i
aż dziw bierze, że w natłoku wrażeń udaje mu się dojść do prawdy. Gerlof też
nie wnosi niczego nowego – czyta sobie pamiętniki żony i to zasadniczo cała
jego rola.
Dotychczas chwaliłam Theorina za
klimat jego powieści, za ten element nadprzyrodzony, nadający całości smaczku,
za sugerowanie, że nie wszystko można ogarnąć rozsądkiem (choć w finale
przeważnie okazuje się, że tak właśnie jest). Chwaliłam za zręczne wplatanie w
treść miejscowych legend – tym razem nie będę. Tym razem opowiastki o trollach
i elfach – choć przyznam same w sobie ciekawe – wciśnięte są w tekst trochę
ciężko i topornie. Zamiast towarzyszyć akcji, zwyczajnie ją dominują, choć dla
samego finału mają niewielkie znaczenie.
To mogła być dobra książka, bo
wątek branży erotycznej dobrze i z pazurem poprowadzony, mógłby być naprawdę
mocny i ciekawy. Tu jednak nie jest. Smuga
krwi nie wciąga, nie ekscytuje, nie trzyma w napięciu. Rozczarowuje
zwyczajnie. I już nawet daruję sobie kąśliwe uwagi na temat okładki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz