21 lutego 2016

Mam na imię Marytė - Alvydas Šlepikas

Odłamki przeszłości wyłaniają się z mroku. Kadry pamięci układają się w czarno-biały film.
1946 rok.
Zima.
Mroźna, straszna powojenna zima. Zły czas.


Prusy Wschodnie terroryzują Czerwonoarmiści. Mordują, grabią, gwałcą, prześladują wciąż mieszkające na tych terenach niemieckie rodziny. Pozbawiają ich wszystkiego i zmuszają do życia w warunkach urągających człowiekowi. Kobiety i dzieci – bo tych jest najwięcej – mieszkają po szopach, żywią się odpadkami, najczęściej jednak po prostu przymierają głodem. Tak jak rodzina Evy, której losy będziemy śledzić, czytając tę książkę. By przetrwać posuwają się do wszystkiego. Nawet do niebezpiecznych wypraw na Litwę w poszukiwaniu jedzenia. W te wyprawy najczęściej ruszają dzieci. I jeśli mają szczęście wracają z workami pełnymi chleba, ziemniaków, słoniny. Lub nie wracają wcale i tam walczą o przetrwanie, o życie, o talerz jedzenia. I o tym jest ta książka – o Wolfskinder, wilczych dzieciach, niemieckich dzieciach, które po wojnie szukały schronienia na Litwie.

Najpierw miał być film – zdradza w Słowie od autora Alvydas Šlepikas, ale ze względów finansowych nie powstał. Powstała za to książka. Jednak Mam na imię Marytė czyta się jak scenariusz filmowy. Szybko zmieniające się kadry, krótkie zdania, szczegółowe i bardzo plastyczne opisy oddające dokładnie tło, otoczenie, sytuację. Tę książkę się czyta i jednocześnie widzi obrazy w głowie. Ogląda się film – gorzki, przytłaczający, smutny – i co najgorsze – prawdziwy.
Choć to powieść, to o czym opowiada autor to nie fikcja. A losy bohaterów, zwłaszcza małej Renaty, napisało samo życie. Jej postać zbudowana jest z losów dwóch kobiet – Renaty i Renatė. Historię tej pierwszej autor usłyszał od jej syna, z tą drugą spotkał się osobiście.

Pani Renatė opowiadała mi o swoich powojennych przeżyciach, o ludziach, którzy ją przygarnęli. Jej zawdzięczam wiele szczegółów, na pozór nieistotnych, ważnych jednak dla zrozumienia okropności, rozpaczy i beznadziei tamtego czasu.

Ekruda pisze, że Mam na imię Marytė to książkowy odpowiednik filmów Smarzowskiego. I trudno się z nią nie zgodzić. Ta książka przytłacza beznadzieją, goryczą, naturalistycznymi opisami.  Wylewa się z niej cierpienie, smutek i krzywda. Pokazuje świat zdominowany przez zło i nienawiść. A jeśli nawet trafi się tu bohater pozytywny, to i tak przegrywa w zderzeniu z ludzką zawiścią i zezwierzęceniem.

Mam na imię Marytė to książka niewielkich rozmiarów i to jest mój jedyny zarzut wobec niej. Bo ta historia wciąga. I choć nadzieje na happy end są tu znikome, to chciałoby się wiedzieć, co się dalej stało z bohaterami, jak potoczyły się ich losy, jak poradzili sobie w powojennej zawierusze.

Książka litewskiego pisarza zmienia trochę perspektywę. Wiadomo kogo obarcza się największą winą za krzywdy wyrządzone podczas drugiej wojny światowej. Tymczasem w Mam na imię Marytė patrzymy na świat oczami zwykłych Niemców, którym wojna również zniszczyła życie, którzy także przeszli piekło. Cierpienie nie ma narodowości, a ta książka potwierdza tylko tezę, że politycy wymyślają wojny, chore idee, którymi uzasadniają swoje działania, a cierpi zawsze zwyczajny człowiek. Dobra książka, która opowiada o mniej znanych historycznych faktach, która poszerza perspektywy i zmienia światopogląd. Warto. 

2 komentarze:

  1. Mój koszyk z marcowymi zakupami książkowymi zaraz zostanie wywrócony do góry dnem i zostaną w nim same znalezione w ciągu ostatnich dni książki, a wśród nich obowiązkowo "Mam na imię Maryte".

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Gdyby tak nic finansowo nie ograniczało...nie trzeba byłoby książkowych zakupów wywracać do góry nogami, tylko brałoby się wszystko. Ależ byłoby pięknie :) A tak serio - przeczytaj, na pewno Ci się spodoba.

      Usuń