Rzadko sięgam po powieści. A
jeśli już to czynię, wybieram sprawdzone nazwiska. John Irving to dla mnie
gwarancja dobrej lektury i rozrywki na wysokim poziomie. Tak było i tym razem: z
przyjemnością zanurzyłam się w tworzony przez niego pokręcony świat. Pokręcony,
bo w prozie Irvinga zawsze jest miejsce na wszelkiej maści dziwolągi i
odbiegające od normy zdarzenia. Pod tym względem Aleja tajemnic nie zaskakuje.
Juan Diego ma pięćdziesiąt cztery
lata, jest poczytnym pisarzem i właśnie wybiera się na Filipiny. Podróż staje
się dla niego okazją do rozliczenia z przeszłością. W przeplatających się z
jawą snach powraca do swego dzieciństwa, do meksykańskiego miasta Oaxaca i do
wysypiska śmieci, na którym wychował się wraz ze swoją młodszą siostrą Lupe. To
właśnie ona – telepatka z łatwością czytająca w myślach ludzi i dostrzegająca
ich przeszłość – odegra znaczącą rolę w jego życiu i poświęci wszystko, by
zmienić jego bieg.
Nowa powieść Irvinga nie od razu
mnie porwała. Z pewnym oporem wchodziłam w tę historię. Nic nowego, niektóre
spotkania z twórczością tego amerykańskiego pisarza zakończyły się dla mnie
falstartem. Tu jednak zaskoczyło i ostatecznie dałam się wciągnąć w meksykańską
rzeczywistość lat siedemdziesiątych przeplataną migawkami z filipińskiej podróży;
w powieść, w której jawa przenika się ze snem, a przeszłość miesza się z
teraźniejszością.
Kto czytał wcześniej Irvinga,
mniej więcej wie, czego się spodziewać i może mieć pewność, że w Alei tajemnic pisarz sięgnie po swoje
stałe motywy. Mocno przerysowane postaci, istna wręcz galeria nietuzinkowych
bohaterów, to jego znak rozpoznawczy. Tu obok telepatki Lupe, porozumiewającej
się zrozumiałym tylko dla Juan Diego językiem, znajdziemy jeszcze transwestytę
Flor – kobietę zamkniętą w ciele postawnego mężczyzny, do której miłością
zapała Edwardo – niedoszły ksiądz i gej, wielbiciel samobiczowania. Co, jak co,
ale przy kreowaniu postaci Irvingowi nie można odmówić fantazji.
Homoseksualizm, transwestytyzm, AIDS, prostytucja, motyw cyrku i pisarz
obsadzony w roli głównej to kolejne elementy, które często pojawiają się w
twórczości Irvinga, dlatego nie dziwi, że nie zabrakło ich i tutaj.
Na tym tle najgłośniej przebija
się kwestia religii i wiary, której sporo uwagi poświęcił Irving w Alei tajemnic. Pisarz bezpardonowo
rozprawia się z kultem maryjnym i kościołem katolickim - nie szczędząc gorzkich
słów podważa autorytety i szarga świętości. W tym kontekście nie dziwią zatem słowa Piotra Kofty umieszczone na obwolucie okładki
i zaadresowane do katolików, by czytali tę książkę bez uprzedzeń. Myślę, że
tych uprzedzeń mimo wszystko nie da się uniknąć, a niektóre sceny – w co wrażliwszych na kwestie religijne
czytelnikach – mogą pozostawić po sobie poczucie niesmaku.
Pod pozornie błahą historią, w
której dzieją się rzeczy mniej lub bardziej wiarygodne, kryje się głębokie
przesłanie. Aleję tajemnic można
interpretować na wiele sposobów, wydaje mi się, że każdy dostrzeże w niej to,
co dla niego będzie najbardziej istotne. Dla mnie jest to powieść o życiu,
które niesie ze sobą różne radości, ale też i straty; o potędze miłości, w imię
której gotowym się jest nawet na największe poświęcenia; miłości trudnej, z
pozoru niemożliwej, która jednak przezwycięży wszelkie przeciwności. Ale przede
wszystkim jest to opowieść o nieuchronności losu, o niemożności cofnięcia czasu
i o nie dostrzeganych na co dzień drobiazgach, które często okazują się być
bardzo znaczące.
Aleja tajemnic to odważna, zabawna, chwilami obrazoburcza i ze
swadą napisana powieść, która stałych czytelników może jakoś wyjątkowo nie
zaskoczy, ale z pewnością pozostawi w poczuciu satysfakcji.
Okładka jest boska!
OdpowiedzUsuńBookeaterreality
Zawartość też :)
Usuń