Już okładka budzi pewien niepokój
i w zasadzie jeszcze przed otwarciem książki wiemy, że nie ma co się spodziewać
bajek na dobranoc. Jednak ładunek, jaki zawarła autorka Aleksandra Łojek na
zaledwie 180 stronach tej książki, przytłacza swoją wielkością.
Nie przypuszczałam, że w tym
rejonie świata wciąż, tuż pod skórą, tli się konflikt, z pozoru zażegnany
porozumieniem wielkopiątkowym w 1998 roku. Nie przypuszczałam, że życie w
Belfaście obwarowane jest tyloma nakazami i zakazami, tak że tylko ktoś świadomy
lokalnych niuansów może swobodnie poruszać się po mieście. Chociaż „swobodnie”
to chyba nie specjalnie odpowiednie słowo w momencie, kiedy miasto podzielone
jest tytułowymi 99 ścianami pokoju, a nieuzasadnione przekroczenie jednej z
nich może nieść za sobą poważne konsekwencje. Katolicy i protestanci,
republikanie i lojaliście, Irlandczycy i Brytyjczycy – tu każdy bardzo dobrze
zna swoje miejsce. I lepiej się nie wychylać.
Belfast. 99 ścian pokoju czyta się z rosnącym zdumieniem,
przerażeniem, czasem niedowierzaniem. Aleksandra Łojek wprowadza czytelnika
stopniowo w wewnętrzne życie miasta, pokazuje to oblicze, którego turystyczne
przewodniki nie zechcą pokazać. Rozmawia ze wszystkimi, z jednej i drugiej
strony. Lawiruje między nimi i stara się nikogo nie oceniać. Choć tu niemal
każdy ma coś za uszami, niemal każdy ma coś, kogoś, na sumieniu. Niemal każdy
stracił kogoś bliskiego, niemal każdy jednocześnie był katem i ofiarą. Trudno w
takiej sytuacji zachować obiektywizm, a jednak autorce się to udaje.
Belfast wciąga i intryguje, ale nie jest łatwą lekturą. Wymaga
pewnej cierpliwości na początku i umiejętności wgryzienia się w temat. Pojęcia
takie jak republikanin, lojalista, katolik, protestant nie od razu wskakują na
swoje miejsca, a w odłamach IRA (Irlandzka Armia Republikańska) można się
pogubić. Kiedy już ogarnęłam temat, zaczęłam ze strony na stronę coraz bardziej
doceniać lekturę. Połykałam historię za historią – tę o polskiej rodzinie
mającej pecha kupić dom na „interfejsie” (kawałek ziemi niczyjej), o zakazanej
miłości między protestantką a katolikiem, o budzących postrach „Rzeźnikach z
Shankill” i o tym, jak popełnić samobójstwo w Belfaście.
Choć nie są to radosne historie,
jakieś światełko nadziei z nich przebija. Bo choć Belfast gotuje się pod
powierzchnią, choć o wroga tu łatwiej niż o przyjaciela, są jednak ludzie,
którym zależy na zmianach oraz na tym, by kolejnym pokoleniom żyło się lepiej,
bezpieczniej i bez obciążeń przeszłości.
Nadzieja jest w ludziach Irlandii Północnej.
Tych zwykłych, tych zmęczonych, tych którzy wierzą, że można i trzeba
inaczej. Cichutko codziennie walczących o zwyczajność.
Ale wierzą w to tylko dlatego, że mieszkają na poranionej ziemi.
I świetnie znają różnicę.
Jakże banalnie – znając historię, nie chcą jej powtórzyć […]
Świetna książka i dobrze
napisana. Konkretnie i bez zbędnych słów. Lektura niemal obowiązkowa.
Dzięki za przypomnienie o książce. W Irlandii Północnej byłem 10 lat temu. Przez dwa tygodnie w małym miasteczku też bardzo wyraźnie dostrzegałem te różnice, napięcia i przerażenia.
OdpowiedzUsuńAż ciężko uwierzyć, że takie rzeczy wciąż się dzieją współcześnie i że dawne zatargi wciąż są żywe. Dobra książka. Otwiera oczy.
Usuń