Jacek Hugo-Bader długo był moim
ulubionym reporterem. Jego autorytet nieco zachwiał się na piedestale po spotkaniu autorskim
dotyczącym książki Długi film o miłości.Powrót na Broad Peak. Autor zrobił na mnie raczej negatywne wrażenie – zbyt pewny
siebie, może nawet nieco arogancki, nie przyjmujący krytyki. Mimo wszystko Broad Peak przeczytałam z przyjemnością.
Niestety po lekturze najnowszej książki Skucha
Jacek Hugo-Bader z piedestału ostatecznie spadł. I chyba nawet nie jest mi
jakoś specjalnie żal.
Skucha kusi piękną okładką – piękną w swojej minimalistycznej
prostocie. Złoty grzbiet i okładka z szarego papieru, a na niej prosta, czarna
grafika. Piękna! Tak, okładka to jedna z niewielu zalet tej książki.
Mój zachwyt niezmiennie budzi też
styl JHB. Autor ma niesamowity talent do opisywania rzeczywistości, pisze
soczyście, bezczelnie, niepowtarzalnie. I te jego metafory – zaskakujące,
nieoczekiwane, oryginalne. Tak, Hugo-Bader czuje pióro i włada nim niezwykle
śmiało. Tylko tym razem nieco przesadził: za dużo w tekście samego Jacka
Hugo-Badera, a już z rozdziałem poświęconym psiej kupie ewidentnie poniosła go
fantazja.
To miała być książka o Kolumbach
rocznik 50: grupie opozycjonistów, którzy walczyli o nową, wolną, lepszą
Polskę, o założycielach Międzyzakładowego Komitetu Koordynacyjnego NSZZ
„Solidarność” i jego działaczach. To miał być hołd dla ich pracy i poświęceń
oraz sprawdzian tego, jak im się ułożyło życie i jak sobie poradzili po 1989
roku. JHB odwiedza swoich byłych kolegów wysłuchuje ich historii i na ich bazie
tworzy tę książkę, praca nad którą zajęła mu ładnych parę lat.
Od dobrego reportażu oczekuję
trzech rzeczy – ma dostarczać konkretnej wiedzy, ma budzić emocje i ma być
pięknie napisany. Z tych trzech rzeczy najnowszy reportaż JHB spełnia tylko
jeden warunek, o którym piszę wyżej. Miałam nadzieję, że ze Skuchy dowiem się czegoś więcej o
trudnych latach osiemdziesiątych, o działalności MKK – nazywanego przez autora
Firmą, o konsekwencjach działań, jakie ponieśli jego działacze. Tymczasem Skuchę czyta się jak cudzy pamiętnik,
który wpadł w ręce czytelnika przez przypadek – niby wszystko opisane jest
bardzo szczegółowo, z intymnymi detalami, ale dla kogoś niewtajemniczonego w
temat niewiele z tych tekstów wynika. Taka jest Skucha – trochę niewiadomo dla kogo autor ją napisał. Dla siebie,
swoich kolegów z Firmy, czy dla zwykłego czytelnika? Bo ten ostatni niewiele
się z niej dowie. Gąszcz nazwisk, ksyw, życiorysów, a jednocześnie brak
szerszego kontekstu i informacji o tym, czym właściwie jest MKK i na czym
polegała jego działalność. Czego zatem można się ze Skuchy dowiedzieć? Że ktoś się rozpił, ktoś roztrwonił majątek i
wylądował w więzieniu, ktoś inny stracił wzrok i poszedł na udry z całym
światem, ktoś inny zmienił płeć, wszystkim mniej lub bardziej się nie powiodło.
Czy naprawdę o tym miała być ta książka?
Odbiór Skuchy utrudnia także brak chronologii. JHB skacze sobie w czasie,
tak jak mu to odpowiada do konstrukcji książki. Brakuje w niej jakichś
konkretnych punktów odniesienia, dat. Jest też bardzo fragmentaryczna i
poszarpana. JHB rwie wątki, przeplata życiorysy, wtrąca dygresje, tak, że łatwo
się w niej pogubić. Wielokrotnie wracałam do początku książki, do zamieszczonej
tam listy bohaterów, a mimo to podczas lektury ich życiorysy nie składały mi
się w logiczną całość i nie wszystkie nazwiska od razu wskakiwały na
odpowiednie miejsca.
Chaotyczna – tak zdecydowanie
można określić Skuchę. Irytująca – bo
autora jest tu trochę za dużo i jego odautorskich komentarzy również. Zbyt
intymna, a przy tym niejasna, bo za mało w niej podstawowych informacji, za
dużo natomiast osobistych historii i złamanych życiorysów. Moim zdaniem tym
razem Bader sam zaliczył skuchę.
Przy okazji poprzedniej książki
autora Długi film o miłości. Powrót na
Broad Peak pisałam, że przeczytam wszystko co wyjdzie spod pióra Jacka
Hugo-Badera. No cóż – cofam te słowa. Przekonany o swej wyjątkowości autor
stworzył książkę, przy której chyba tylko sam świetnie się bawi. Dziwią mnie
dobre recenzje tej książki i jestem przekonana, że moja łyżka dziegciu będzie
wyjątkiem w gąszczu zachwytów. Trudno, zaczynam się przyzwyczajać.
I tak na koniec – czy tylko mnie
irytuje zapożyczony od rosyjskiego prozaika Izaaka Babla cytat i oplata mnie jedwabnymi rzemykami przydymionych
swoich spojrzeń, którym Bader posługuje się w trzech swoich książkach aż do
znudzenia?
Wielkie rozczarowanie.
Miałam ją mieć, tę książkę, ale już mi się odechciało :/
OdpowiedzUsuńMam wrażenie, że JHB pisze nierówno, trochę na zamówienie, a trochę pod tak zwaną publiczkę.
A trochę sobie a muzom ;) JHB przestaje być pewną firmą. Szkoda.
OdpowiedzUsuńA trochę sobie a muzom ;) JHB przestaje być pewną firmą. Szkoda.
OdpowiedzUsuń