Nie sięgnęłam po tę książkę
przypadkowo - choć może się tak wydawać, kiedy przejrzy się spis moich
dotychczasowych lektur. Lubię rock and rolla lat 50-60, a postać Jerry'ego Lee
Lewisa zaintrygowała mnie po obejrzeniu dawno temu filmu Great balls of fire (o którym oczywiście można przeczytać również w
tej książce). Nie mogłam przegapić tej pozycji – po prostu.
Tytuł książki Ricka Bragga,
amerykańskiego pisarza i dziennikarza, jest na tyle wymowny, że nie widzę
potrzeby wdawania się w szczegóły i przybliżania zawartości. Jerry’ego Lee Lewisa opowieść o własnym
życiu jest bardzo drobiazgową biografią muzyka, który wyczyniał cuda na
pianinie, zdetronizował Elvisa Presley’a określanego mianem króla
rock&rolla, przeszedł do historii amerykańskiej muzyki takimi hitami jak Whole Lotta Shakin’ Goin’ On czy Great Balls of Fire. To na dźwięk jego
muzyki kobiety omdlewały, sale koncertowe trzęsły się w posadach, a inni muzycy
zazdrościli mu talentu. Od wczesnych lat dzieciństwa, przez początek kariery,
szalone lata pięćdziesiąte, kiedy niemal szturmem zdobył scenę i sławę, gorzkie
lata sześćdziesiąte, triumfalny powrót w latach siedemdziesiątych, po czasy
współczesne – Rick Bragg oddaje głos Jerry’emu Lee Lewisowi, który opowiada o
swoim pełnym wrażeń życiu. Życiu, w którym sukcesy przeplatały się z porażką,
rockandrollowe szaleństwa kłóciły się z religijnym wychowaniem i zasadami,
które wyniósł z domu, na którym cieniem kładła się depresja, uzależnienie od
narkotyków i alkoholu oraz talent do przyciągania kłopotów.
Rick Bragg napisał książkę, w
której udało mu się nie tylko opowiedzieć dokładnie historię ikony
amerykańskiego rock&rolla, udało mu się też stworzyć świetny klimat.
Czytając ją, niemal słyszy się południowy akcent Jerrego Lee, który urodził się
w niewielkim miasteczku Ferriday w stanie Luizjana. Autor świetnie oddał ducha
tamtych czasów, sportretował Amerykę na przestrzeni siedmiu dekad. Tło, jest tu równie fascynujące, co życie samego Jerry’ego – z
ciekawością czyta się o zmianach, zachodzących na przestrzeni tych lat, które
dokonały się w obyczajach, moralności, stylu życia, motoryzacji, czy – przede
wszystkim – w samej muzyce, a to ona zaraz po postaci Jerry'ego Lee odgrywa tu ważną rolę.
Skłamałabym pisząc, że Jerry’ego Lee Lewisa opowieść o własnym
życiu czyta się w całości świetnie. Najciekawsze fragmenty to te, które
opowiadają o początkach kariery Lewisa, jego drodze do sławy, skandalu
związanym z poślubieniem trzynastoletniej kuzynki, próbach odbicia się od dna i
wielkiego powrotu w latach siedemdziesiątych. Nieco mniej ciekawie czyta się o
jego dzieciństwie i latach współczesnych – tym fragmentom jakoś brakuje
napięcia, tempa, czasem wydają się być przydługawe, przegadane, zbyt
drobiazgowe, a nawet przeładowane nazwiskami, tytułami płyt i utworów. Tak
wiem, że to biografia i wiem, że powinna oddawać jak najbliżej życie jej
bohatera, ale muszę się przyznać, że przy niektórych fragmentach trudno było
utrzymać zainteresowanie.
Miałam też wrażenie, że autor,
opisując życie muzyka, nieco zbyt łagodnie potraktował tę jego mniej chlubną, ale
przecież znaczną część: skandale, alkohol lejący się strumieniami, pigułki
łykane jak dropsy i przypadkowe kobiety. Tak jakby to trochę bagatelizował,
jakby to było nieistotne, jakby próbował pokazać muzyka w nieco korzystniejszym
świetle. A przecież ta jego ciemna strona i charakteru, i stylu bycia odcisnęła
swoje piętno na jego biografii. Jakoś mi się to w treści gubi i rozmywa. Nie
przekonują mnie te fragmenty, bo zwyczajnie brakuje im mocy.
Mimo powyższych uwag, muszę
przyznać, że jestem zadowolona z lektury. Sprawiła mi ona frajdę, dostarczyła
sporo informacji, choć przy okazji pożarła sporo czasu i w niektórych momentach
nieco się dłużyła. Myślę, że jest to książka adresowana do odbiorcy o
konkretnie sprofilowanych zainteresowaniach. Przypadkowy czytelnik, któremu
obca jest postać głównego bohatera, może się zwyczajnie wynudzić. A mi się
nawet podobało :)
A na koniec trochę uwag
technicznych. Zaskoczona jestem ilością literówek, które wkradły się w treść
oraz pomyłką w opisie dwóch fotografii. Rozumiem, że książka ma ponad pięćset
stron i to, czy owo, można przeoczyć, ale Wydawnictwo Czarne zazwyczaj trzyma
poziom. Pośpiech?
A skoro już napomknęłam o
fotografiach – dobrze, że są i trochę mi szkoda, że nie było ich więcej. Świetnie
uzupełniały lekturę.
Bardzo fajny wpis. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuń