Potrzebowałam odmiany, chwyciłam
więc za powieść. Sęk tylko w tym, że jak już zrobię skok w bok od moich
ulubionych gatunków, to często trafiam kulą w płot. Tak niestety było i tym
razem.
Któregoś pięknego dnia Eva, matka
neurotycznych bliźniaków i żona zdradzającego ją męża, zmęczona swoim nie
satysfakcjonującym życiem rodzinnym postanawia przez rok nie wstawać z łóżka. Z
tej perspektywy obserwuje coraz bardziej sypiącą się wokół niej rzeczywistość i
stopniowo oddala się od świata. Jaki będzie tego finał?
Jeśli naprawdę chcecie się
dowiedzieć, to bierzcie się za lekturę, chociaż ja szczerze nie polecam. Sama
początkowo podeszłam do niej ze sporym entuzjazmem, ciesząc się na coś nowego,
radując formą, pochylając się nad treścią. Jednak im dalej, tym było gorzej, a
początkowy entuzjazm błyskawicznie przeszedł w podirytowanie i rozdrażnienie.
Czemu?
Najwyraźniej nie umiem docenić
poczucia humoru autorki i jej balansowania na granicy absurdu. Sue Townsend
zasiedliła swoją powieść galerią tak przerysowanych i nietypowych postaci, że
można poczuć przesyt. Przynajmniej ja poczułam i to całkiem szybko. Nie bawią
mnie również mało prawdopodobne – z założenia pewnie śmieszne – sytuacje,
których tu było sporo, a jak na mój gust, szczerze mówiąc, po prostu zbyt dużo.
To nie jest tak, że nie mam poczucia humoru i nie potrafię docenić absurdu.
Owszem – taki zabieg lubię, nawet bardzo, ale raczej w takiej formie, jaką
podaje np. John Irving.
Miało być lekko i było, bo w
takim stylu utrzymana jest cała powieść. Miało być zabawnie – i tu
polemizowałabym. Nie ubawiłam się ani trochę. Miało być błyskotliwie – było, aż
nadto. Rozumiem zamysł autorki i przesłanie, które płynie z jej książki i nawet
się z nim zgadzam, ale formy absolutnie nie kupuję.
Odfiltrowując Kobietę, która przez rok nie wstawała z
łóżka od tej całej pseudośmiesznej otoczki, dostajemy w sumie niegłupią
książkę. Bo Sue Townsend, choć Ameryki nie odkrywa, pisze o czymś całkiem
mądrym, o czymś, co w codziennym zabieganym życiu może nam nieco umykać. To
jest książka o relacjach międzyludzkich, które będą zgrzytać, jeśli zabraknie w
nich wzajemnej troski, życzliwości i uwagi. O zbytnim nastawianiu się na „ja”,
„mnie”, „o mnie” i skupianiu się tylko na własnych potrzebach. I może też o
nadmiernym poświęceniu siebie dla rodziny, co w tym przypadku nikomu nie wyszło
na dobre.
Tylko dlaczego zostało to podane
w takiej formie?
Podsumowując – jak ktoś lubi
takie klimaty, to pewnie ubawi się przednio i powyciąga dobre wnioski. Ja się
umęczyłam, z ulgą odsapnęłam na koniec i stwierdziłam, że szkoda czasu. Może
dla innych, zwyczajnie nie dla mnie. Nie polecam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz