Sezon maczet to druga część trylogii Jeana Hatzfelda poświęcona
ludobójstwu w Rwandzie. W pierwszej – Nagość życia – autor rozmawiał z tymi, którzy ocaleli, z kilkoma Tutsi, którzy odważyli
się mówić o swoich przeżyciach. Po latach milczenia opowiadają o wydarzeniach w
Rwandzie z perspektywy ofiary. W Sezonie
maczet do głosu reporter dopuszcza tych, którzy byli sprawcami rzezi. Mówić
decyduje się dziesięciu mężczyzn odsiadujących karę w więzieniu.
Decyzja o tym, by podjąć dyskusję
z zabójcami nie zrodziła się u autora nagle. Wpłynęły na nią pytania od
czytelników – poruszeni opowieściami ocalałych, pragnęli dowiedzieć się, co
działo się w głowach tych, którzy ruszyli z maczetami na swych sąsiadów,
przyjaciół, ludzi, z którymi współegzystowali na co dzień. Autor podjął się
przeprowadzenia tych rozmów, choć od początku pomysł ten budził w nim wiele
wątpliwości i sceptycyzmu, a sami sprawcy rzezi – odrazę. Zadał im wiele pytań,
w tym o to, co czuli, kiedy zabili pierwszy raz, o metody zabijania, o
organizację rzezi, o to jak funkcjonowali na co dzień, mając krew na rękach, o
to, czy żałują i czy zasługują na przebaczenie. Odpowiedzi tych mężczyzn,
delikatnie mówiąc, zdumiewają.
Sezon maczet nie obfituje w makabryczne opisy, choć siłą rzeczy ze
względu na poruszony temat, trudno ich też całkowicie uniknąć. Nawet jeśli się
pojawiają, to nie one mrożą krew w żyłach. Krew w żyłach mrożą odpowiedzi,
których udzielają rozmówcy reportera. O zabijaniu, o rzezi, której dokonali na
Tutsi mówią bez emocji. Używają sformułowań – to była praca, jak każda inna,
trzeba było ją wykonać, to było jak polowanie, mordowaliśmy, bo takie
dostaliśmy polecenie. Mordowali bez żadnej refleksji nad tym, co czynią, bez
uczuć i bez wyrzutów sumienia. A po skończonej „pracy” wracali do swych rodzin,
dzieci, żon, jedli, pili z kolegami i dzielili się swoimi „sukcesami”. W ich
wypowiedziach nie czuć żadnej skruchy, co więcej – przyznają, że okres
ludobójstwa był dla nich czasem prosperity.
Żyli wygodniej, po skończonych mordach grabili, więc powodziło im się
lepiej, jedli więcej mięsa, pili więcej alkoholu, nie musieli już pracować na
roli, co było żmudnym i nie lubianym przez mężczyzn zajęciem. Teraz pracą było
zabijanie, a zleconą pracę trzeba było wykonać. Jedni „pracowali” zatem
ochoczo, lubując się niemal w swych nowych obowiązkach, innym oswojenie się z
zabijaniem przychodziło trudniej, tych najbardziej opornych trzeba było
odpowiednio motywować. Jednak nie było takich, którzy powiedzieliby „nie”.
Rozmówcy autora mówią o
wszystkim, najmniej jednak w ich wypowiedziach jest poczucia wstydu, czy żalu z
powodu tego, co zrobili. Mówią o wszystkim, ale nie o wyrzutach sumienia. Tych
nie czują. Bez zająknięcia natomiast wspominają o przebaczeniu, które wydaje im
się niemal naturalne, jak coś, co im się z gruntu należy, jakby nie mieli
świadomości tego, co zrobili. Są przekonani, że kara, którą ponoszą, jest adekwatna do popełnionych
czynów i myślą, że słowo „przepraszam” skierowane do rodzin ofiar, załatwi sprawę,
a tym samym zmyje ich winy i wszystko pójdzie w zapomnienie. Kiedy się
to czyta, słowo „zdumienie” wydaje się być zbyt delikatne.
W Sezonie maczet rozdziały, w których do głosu dopuszczeni są
mordercy, przeplatają się z tymi, w których autor dzieli się swoimi przemyśleniami
na temat ludobójstwa w Rwandzie. Często zestawia rzeź na Tusi z Holocaustem.
Przyznam, że budziło to początkowo mój opór, bo liczb ofiar w tych dwóch
sytuacjach nie da się zestawić. Jednak, jak udowadnia Heatzfeld, mechanizmy
działania w obu przypadkach są bardzo podobne.
W Niemczech, tak jak w Rwandzie, ludobójstwo było planem totalitarnego
reżimu, który rządził przez długie lata. Zagłada Żydów, Cyganów, czy Tutsi
pojawia się w politycznych programach od chwili dojścia totalitarnych polityków
do władzy i powraca w oficjalnych wypowiedziach. Ludobójstwo jest planowane
stopniowo i nabiera coraz większego znaczenia. Sprzyja temu fakt, że innym
krajom trudno w to uwierzyć. Jest okresowo testowane na wybranych grupach
populacji.
…aż do ich całkowitego wyeliminowania,
totalnej eksterminacji.
Choć Jean Hatzfeld pisze o
Rwandzie, lektura tej książki wydaje się być uniwersalna. I wciąż udowadnia,
jak nie potrafimy wyciągać wniosków z historii. Jak trudno przychodzi nam nauka
na własnych błędach. Przerażające.
Szczerze mówiąc, nie wiem czy byłabym w stanie to przeczytać. Skojarzenie z Holocaustem mnie nie dziwi, bo też od razu pomyślałam o nazistach, którzy tłumaczyli się tak samo (dostali rozkazy, więc robili, co im kazano). To nie mieści się w głowie tzw. cywilizowanemu człowiekowi, żeby nie czuć skruchy, nie mieć żadnych refleksji, nie widzieć nic nieludzkiego w swoich czynach. Nie wiem czy można "naprawić" kogoś takiego.
OdpowiedzUsuńMyślę, że nie można...to jest skaza nie do naprawienia.
OdpowiedzUsuń