Historia ludzkiego życia zapisana
jest w kościach – noszą one ślady wszystkich doznanych ran i urazów, zaniedbań,
do których doprowadziliśmy. David Hunter, antropolog sądowy, na podstawie tylko
kości potrafi ustalić czyjąś przyczynę śmierci – nawet jeśli do czynienia ma z
niemal doszczętnie spopielonym szkieletem.
Niezidentyfikowane zwłoki
porzucone w starej chacie, odcięta od świata wyspa, z której wydostanie się
utrudnia szalejący sztorm, seria podejrzanych pożarów, kolejne ofiary i
zamknięta społeczność, której skrywane sekrety stopniowo wychodzą na jaw. Zapisane w kościach, to udana
kontynuacja Chemii śmierci, którą
Simon Beckett zdecydowanie przekonał mnie do siebie i utwierdził w przekonaniu,
że czasem warto wyjść spoza skandynawskiego kręgu. Autor serii o Davidzie
Hunterze równie dobrze radzi sobie z tworzeniem mrocznego i niepokojącego
klimatu, jak jego skandynawscy koledzy. I tym właśnie kupuje mnie najbardziej.
Tym razem rzuca wykreowanego przez siebie bohatera na bliżej nieznaną,
tajemniczą wyspę, której izolację pogłębiają niesprzyjające warunki pogodowe. Szybko zapadający mrok, siąpiący deszcz,
chłód, nieprzystępna okolica i dzika przyroda - już to buduje wystarczająco niepokojącą
atmosferę. Jeśli dodamy do tego mieszkańców wyspy, którzy nie budzą specjalnej
sympatii i z jawną niechęcią odnoszą się
do obcych, robi się naprawdę mało sympatycznie. Wrażenie to znów potęguje
świadomość, że niektórzy z owych mieszkańców ukrywają znacznie więcej, niż
można byłoby przypuszczać.
Jeśli porównać do siebie pierwszą
i drugą część, to wydaje się, że Chemia
śmierci jest nieco bardziej dynamiczna, zarówno pod względem rozwoju akcji,
jak i rosnącego napięcia. W drugiej części, czyli w Zapisane w kościach, też niby dużo się dzieje, a jednak ekscytuje
ona nieco mniej… aż dochodzimy do finału, w którym autor daje niezły popis.
Trzeba przyznać, że Simon Beckett ma talent do zakończeń; kiedy już wydaje się,
że wszystko jest jasne, że zagadka została rozwiązana i nic więcej już nie może
się wydarzyć, autor robi twist i zbija czytelnika z tropu, żeby znów kolejnym
twistem pozostawić go z otwartą ze zdumienia szczęką i poczuciem totalnego
zaskoczenia. Tak, to właśnie zakończenie robi w tej części największą robotę. I nawet powtórzone z pierwszej części schematy i sprawdzone chwyty nie psują tego wrażenia.
Podoba mi się też to, jak budowana
jest postać Davida Huntera, którego poznajemy zarówno od strony zawodowej, ale
także od strony prywatnej. Simon Beckett nie tworzy bohatera bez skazy, a
zwykłego człowieka, który, abstrahując od jego nietypowej pracy, miewa tak samo
przyziemne problemy, jak każdy inny śmiertelnik.
Wydaje mi się także, że Zapisane w kościach są bardziej strawne dla wrażliwego czytelnika, mniej tu naturalistycznych i budzących obrzydzenie opisów, co siłą rzeczy wynika z fabuły - w tej części przedmiotem badań
doktora Huntera jest szkielet, a nie procesy rozkładu. Podoba mi się też to, że przy okazji lektury tej serii
można się dowiedzieć wielu ciekawy rzeczy z zakresu antropologii sądowej - nawet
jeśli nie jest to wiedza, która przyda się na co dzień 😊
Podsumowując – dobry start i wciąż
dobra kontynuacja. Od książki nie można się oderwać, bo z każdą stroną rośnie
apetyt na więcej. Póki co Simon Beckett trzyma poziom, ale zobaczymy, co będzie
dalej.
Ech... wahałam się: czytać czy nie? To znaczy czy czytać Twoją recenzję :) "Zapisane w kościach" mam na półce, bezczelnie na mnie zerka wraz z dwiema Yrsami i całą masą innych książek, kupionych w szale zakupów. Tak straszliwie nie mam czasu, a tak bym chciała się na nie rzucić! Bałam się, że przeczytam za dużo i potem nie będę mieć zaskoczenia, ale tylko mnie jeszcze bardziej zachęciłaś. Będę się starać tak wyrobić, żeby móc w sobotę lub niedzielę zasiąść do tej książki :) Czym kciuki :)
OdpowiedzUsuńStaram się nie spoilerować :) Miłego czytania. Ja jutro biorę się za piątą część.
Usuń