Klaśnięcie jednej dłoni to moje pierwsze spotkanie z Richardem
Flanaganem i najprawdopodobniej ostatnie. I raczej nikt mnie nie przekona, że
zaczęłam nie od tej książki, co trzeba, żebym dała mu drugą szansę, że Ścieżki Północy są lepsze. Nawet jeśli
są lepsze – to cały problem tkwi w tym, że nie kupuję absolutnie jego stylu.
Richard Flanagan pisze bardzo
kwieciście, nie szczędzi czytelnikowi wyszukanych metafor, wielokrotnie
złożonych zdań. Niestety, jak dla mnie jest aż nadto rozpoetyzowany, bogactwo jego
stylistycznych zabiegów przytłacza i zaczyna po jakimś czasie przeszkadzać w
lekturze. Miałam silne poczucie przegadania, lania wody, silenia się wręcz na
oryginalność, na czym – moim zdaniem – traciła zasadnicza treść. Język
zdominował tę powieść, rozwlekł ją do zupełnie niepotrzebnych rozmiarów. Ta
książka mogłaby być krótsza, mniej efektownie napisana, z nieco bardziej
skondensowaną treścią. Czytałoby się to zdecydowanie lepiej. Oczywiście zdaję
sobie sprawę, że jest to kwestia gustu i to, na co ja narzekam, dla innych
będzie powodem do zachwytów. Niemniej
jednak – zdecydowanie to nie moja bajka. Lubię, kiedy ktoś pisze z wyczuciem, kiedy
potrafi nieco niekonwencjonalnie opisać rzeczywistość, ale nie lubię
stylistycznej przesady.
Co do treści – Flanagan zabiera
nas na nieprzyjazną, surową Tasmanię, miejsce, w którym schronienie znaleźli
liczni imigranci z Europy, uciekający przed okrucieństwem II wojny światowej. Tu
też szczęścia postanowił poszukać Bojan Buloh z rodziną – żoną Marią i córką
Sonją. Szczęście nie trwa jednak długo – którejś śnieżnej, tasmańskiej zimowej
nocy Maria opuszcza dom, porzuca córkę i rozpływa się w mroku. Dla Sonji
oznacza to koniec dzieciństwa i lata przemocy, której doświadczy od
pogrążającego się w alkoholizmie ojca. Po kilkunastu latach, już jako dorosła
kobieta, postanawia powrócić w rodzinne strony i spotkać się z ojcem.
W pierwszej kolejności Klaśnięcie jednej dłoni jest historią
rodziny silnie doświadczonej przez los, trudnej relacji ojca z córką, która ma
swoje konsekwencje w przyszłości – Sonja jest wycofana, samotna, nie potrafi
wchodzić w związki i nawiązywać bliższych relacji. Dość mocno jednak wybrzmiewa
w tej historii drugie tło – czyli czasy II wojny światowej. To właśnie
traumatyczne doświadczenia wojenne odegrają znaczącą rolę w życiu rodziny
Bulohów i położą się na rodzinnej sielance cieniem. Jest to też książka o
wybaczaniu i budowania od nowa relacji na bardzo kruchej podstawie.
Muszę przyznać, że na początku
zaintrygowała mnie ta historia i czekałam na to, co będzie dalej. Były nawet
momenty, które wywoływały we mnie jakieś nieznaczne wzruszenie (mimo
znieczulicy, z kamienia jednak nie jestem). Całość jednak rozczarowuje. Historia
Bojana i Sonji jest mocno uproszczona i tendencyjna. Doznane krzywdy, lata
cierpień, a potem wielkie przebaczenie, które dokonuje się w zaledwie kilka
miesięcy – przemiana w bohaterach zachodzi zbyt szybko, co nie wypada
specjalnie wiarygodnie. Podsumowując – nic mnie nie urzekło: ani styl, ani
historia, ani tym bardziej jej zakończenie. Jedyne, co chyba jeszcze jako tako
ratuje tę powieść, to jej niechronologiczna konstrukcja, która potęguje
ciekawość. I chyba tylko dzięki tej ciekawości, co się wydarzy, udało mi się
tę książkę doczytać do końca.
Z dużym poczuciem rozczarowania
odłożyłam tę powieść i z przekonaniem, że twórczość Flanagana zdecydowanie do
mnie trafia.
Nie czytałam "Klaśnięcia...", ale ostatnio mocno zastanawiałam się czy nie sięgnąć po tę książkę. Albo jakąś inną powieść Flanagana. Czytałam "Ścieżki" i nie podobały mi się. Owszem, opis tego, co działo się przy budowie kolei jest wstrząsający, ale poza tym autor pokusił się o wątek romantyczny, który momentami przypominał Coelho. Po Twojej recenzji zrezygnuję z dawania Flanaganowi drugiej szansy. Coś mi się wydaje, że i tak "Ścieżki" są najlepsze dzięki wojennym wątkom.
OdpowiedzUsuńA mnie Twój komentarz utwierdza w przekonaniu, że nic nie tracę ignorując resztę jego twórczości.
UsuńJa od jakiegoś czasu śledzę bacznie, co się o Flanaganie pisze, bo prawdę mówią też mam z nim problem. „Ścieżki” miały genialne momenty, naprawdę mistrzowskie, ale ogólnie rzecz biorąc czytało się je... ciężko. Wczoraj za to skończyłam „Księgę ryb Williama Goulda”, o której mówi się, że to najlepsza jego książka, i też jakoś daleko mi do zachwytu. Znów były doskonałe momenty, ale. Kwiecisty styl, niejasności, chaotyczna narracja, nastawienie na robienie wrażenia, szokowanie czytelnika – tak, tutaj też to jest. Krytycy rozpływają się nad nawiązaniami do klasyków, ale brakuje mi oczytania, żeby tę akurat warstwę docenić. Zresztą tak czy siak, dobra książka powinna chyba jednak zachwycać czymś więcej niż erudycją autora i literackimi inspiracjami? Problem z tym Flanaganem, no naprawdę.
OdpowiedzUsuńCzytam mało powieści, bo nie przepadam za tym gatunkiem. Najlepsza jaką przeczytałam w tym roku to "Małe życie" Yanagihary. Jest ona totalnie różna od tego, co prezentuje Flanagan. Żadnej stylistycznej przesady, żadnej nadmiernej kwiecistości, bez przesadnych popisów językowych. Treść - to się liczyło przede wszystkim. I taka forma do mnie bardziej trafia. Jeśli powieść ma być tylko popisem erudycji autora, to sorry, ale ja tego nie kupuję. Flanagan to absolutnie nie moja bajka. Niestety :)
Usuń