Magdalena Grzebałkowska, po
świetnych Beksińskich, wysoko
zawiesiła poprzeczkę. Tym razem na tapetę wzięła rok 1945
– rok przełomu, zawieszony pomiędzy wojną a pokojem. Z wielkiej historii
wysupłała losy pojedynczego człowieka i zaserwowała czytelnikom bardzo dobrą książkę.
Tyle ile miesięcy w roku, tyle
historii znajdziemy w książce 1945. Wojna
i pokój. Każda poprzedzona czymś w rodzaju kalendarium, a w nim ogłoszenia
z ówczesnych gazet. Kto kogo szuka, kto co sprzedaje, co i kiedy się otwiera. Krótko
i treściwie uzupełniają to, co Grzebałkowska zawarła w swoich reportażach. Z
całości wyłania się obraz trudnych i niejednoznacznych czasów, w których kaci
stawali się ofiarami, ofiary oprawcami, a dobro przenikało się ze złem.
By ta książka mogła powstać,
Grzebałkowska przekopała tony dokumentów, przejechała Polskę wzdłuż i wszerz
poszukując ludzi, którzy pamiętają tamte czasy. Z ogromu materiału wydobyła to,
co najważniejsze i spojrzała na dobrze wszystkim znaną historię świeżym okiem. Wydobyła
z niej to, czemu historycy nie poświęcali dużej uwagi – perspektywę pojedynczego
człowieka. Nie daty tu są ważne, nie wojenne działania, nie stoczone bitwy i ilości
ofiar, a właśnie człowiek, w którego życie tak brutalnie wkroczyła wielka
historia. Grzebałkowska nie odkryła Ameryki, nie opisała niczego, czego byśmy wcześniej
nie wiedzieli, tylko spojrzała na to od innej strony, szukając w suchych
faktach ludzkiego wymiaru.
Z perspektywy siedemdziesięciu
lat łatwo byłoby ocenić, co było słuszne, a co nie w tych czasach; kto miał
rację, a kto nie; która strona miała większe prawo by zabijać, cierpieć, żyć. A
jednak Grzebałowska tego nie robi. Nie ocenia. Opisuje prawdę, nawet jeśli bywa
ona przykra i tak samo opowiada o Niemcach, Żydach, Ukraińcach i Polakach –
nikogo nie wybielając, nie stawiając w pozycji bohatera, czy niewinnej ofiary.
1945. Wojna i pokój to lektura dobra i – jak to w przypadku
Grzebałkowskiej – świetnie napisana. Choć z nielekkich się składa historii,
czyta się ją szybko. Widać dobre pióro i wyczucie autorki, która wie, w których
momentach – dla dobra książki – warto się ujawnić, a gdzie znów schować w cień.
Bez intelektualnych popisów, stawiania się w pozycji tej wszechwiedzącej, bez
zarzucania faktami, Grzebałkowska napisała książkę, którą chce się czytać. Przykład
z niej powinni brać autorzy podręczników do historii - może wtedy mniej byłoby
tych, dla których była ona źródłem męki.
I choć osobiście wolę Beksińskich, bo ta książka bardziej
dotyczy mojej sfery zainteresowań, to bez wahania polecę nową Grzebałkowską. Nie
bójcie się, bierzcie i czytajcie, bo zwyczajnie warto.
Ja najpierw przeczytałam "1945. Wojna i pokój" (kurczę, niby tytuł oddaje tematykę reportażu, ale jednak zbyt silne skojarzenia z L.T. zgrzytają mi tu), teraz będę nadrabiać i zabieram się wkrótce za "Beksińskich", a skoro 1945 zrobił na mnie spore wrażenie, to już nie mogę się doczekać "Beksińskich" - skoro w ocenie wielu to lepsza książka. :)
OdpowiedzUsuńMoim zdaniem "Beksińscy" też są lepsi, ale to może kwestia indywidualnych zainteresowań. Ciekawa jestem bardziej, jaka jest jej książka "Ksiądz paradoks", ale nie wiem, czy się za nią w ogóle zabiorę.
Usuń