Moje pierwsze spotkanie z
Witoldem Szabłowskim to zbiór reportaży z Turcji Zabójca z miasta moreli, które zrobiły na mnie ogromne wrażenie.
Potem był Nasz mały PRL. Pół roku w M-3 z
trwałą, wąsami i maluchem, którego idea mnie nie przekonała, więc było lekkie
rozczarowanie. Dlatego do kolejnej książki autora Tańczące niedźwiedzie podeszłam na spokojnie, bez większych
oczekiwań, żeby właśnie rozczarowania uniknąć. I zrobiłam dobrze.
Tańczące niedźwiedzie. Reportaże z transformacji podzielone są na
dwie części. Pierwsza opowiada o mieszkających w Bułgarii niedźwiednikach i ich
podopiecznych – tytułowych tańczących niedźwiedziach. Jeszcze niedawno można
było je spotkać na ulicach miast, plażach, kurortach. Wiedzione na łańcuchach,
posłusznie i bezwolnie wykonywały polecenia swoich właścicieli. Poddawane
tresurze, trzymane w domowych obejściach, pojone alkoholem, karmione ludzkim
jedzeniem – zatraciły swój naturalny instynkt i stały się maszynkami do
robienia pieniędzy. Aż przyszedł rok 2007 - Bułgaria wstąpiła do Unii Europejskiej,
a ta zakazała podobnych praktyk. Niedźwiedzie zostały odebrane swoim opiekunom
i umieszczone w specjalnym rezerwacie. Wstąpiły na swoją niedźwiedzią drogę do
wolności – niezrozumiałą, trudną, nie zawsze zakończoną sukcesem.
O podobnej drodze opowiada część druga. Jednak tu bohaterami są konkretne kraje i ich mieszkańcy, nie zawsze zadowoleni z zachodzących zmian i kierunku ustrojowej transformacji. Mamy tu więc i historię Kubańczyków drżących o życie Fidela Castro; i Gruzinów z szacunkiem i uwielbieniem wspominających Stalina, nie rozumiejących dlaczego w innych krajach uchodzi za zbrodniarza. Jest i polski akcent: Lady Peron, bezdomna Polka, żyjąca na dworcu w Londynie i mieszkańcy polskiej wioski Hobbitów. Każdy z nich na swój sposób szuka swojego miejsca w życiu, a ich droga do wolności też nie okazuje się lekka.
W zamyśle autora obie części mają
się zazębiać. Dlatego rozdziały z części drugiej opatrzone są cytatami z części
pierwszej, tak aby czytelnikowi łatwiej było zrozumieć związki pomiędzy tymi
historiami. Szczerze mówiąc ja nie zawsze je dostrzegałam i nie wiem, co tak
naprawdę wspólnego mogą mieć polscy Hobbici z hibernacją niedźwiedzi. Momentami
taka budowa książki wydawała mi się trochę na siłę i miałam wrażenie, że autor
może i miał dobry pomysł, tylko w trakcie realizacji okazało się, że tekstów do
tego trochę przymało, więc uszył z tego, co miał i efekt jest taki, jaki jest.
Trochę o tym, trochę o tamtym, niby o czymś, a jakby o niczym.
Oceniając całość to lepiej wypada
część pierwsza. Spójna historia, którą czyta się z początku z lekkim, a z
czasem z coraz większym zaciekawianiem. Dobrze opowiedziana, bo poznajemy punkt
widzenia obu stron: i niedźwiedników, i pracowników rezerwatu, a każdy z nich
ma swoje racje. Część druga wypada nieco słabiej, bo choć przyświeca jej jasna
idea, to sprawia wrażenie przypadkowo posklejanych tekstów. Niektóre z nich są
całkiem ciekawe, niektóre zwyczajnie przeciętne, niektóre wrzucone trochę z
przypadku.
Jest jednak coś za co Witolda
Szabłowskiego cenię sobie bardzo. Nawet jak mu całość nie wyjdzie, nawet jak
coś tam w niej zgrzyta, to warsztat i pióro ma takie, że tylko pozazdrościć.
Mistrzowskie puenty, tekst zbudowany tak, że niemal się przez niego płynie,
lekko i gładko napisany, wyważony. W zasadzie Tańczące niedźwiedzie czytają się same, a my mamy z tego czystą
przyjemność.
Choć czepiam się całości i mam
lekkie poczucie niedosytu oraz świadomość, że Szabłowskiego stać na więcej, to
zgodzę się z Adamem Wajrakiem, którego słowa widnieją na okładce, że Tańczące niedźwiedzie to reportaż o tym, […] jak słodko zwodnicza może być niewola i jak gorzki bywa smak
wolności. Sama nie ujęłabym tego lepiej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz