Kilka osób mi się poskarżyło, że
na blogu nic się nie dzieje, że cisza, że wpis sprzed trzech tygodni wisi – to
ostatnie akurat nie prawda, ale fakt – zwolniłam. Tłumaczę zatem jeszcze raz, że
to nie wyścigi i bicie rekordów. Czytam, bo lubię, a nie muszę i niech tak
zostanie. Dobrze? :)
Uwierzcie mi jednak, że naprawdę
chciałam przyspieszyć z lekturą i, mimo ślubu (nie mojego), urodzin, imprez i
podróży do domu, zmieścić się z recenzją jeszcze w czerwcu. No i właśnie dzięki
sześciu godzinom w autobusie oraz dzisiejszej paskudnej pogodzie, udało mi się
doczytać Wołanie z oddali Åke
Edwardsona.
Na okładce Dagens Nyheter donosi, że Edwardson
zabiera nas w ekscytującą podróż do jądra ciemności, po mistrzowsku dozując
napięcie. Niesamowite! Ja do żadnego jądra nie dotarłam, a już na pewno nie
do jądra ciemności. Ekscytującej podróżny również nie odbyłam (chyba, że do
Kętrzyna), a napięcia jakoś nie dostrzegłam, zwłaszcza, że przysnęło mi się nad książką (pewnie mruczenie kota mnie uśpiło albo ciśnienie było za niskie).
Cóż tym razem wydarzyło się w serii o komisarzu Eriku
Winterze? Teoretycznie działo się wiele.
Nad jeziorem niedaleko Göteborga
zostaje odnalezione ciało młodej kobiety. Brak jakichkolwiek dokumentów
utrudnia ustalenie tożsamości. Nikt nie wie, kim jest. Nikt też nie zgłosił jej
zaginięcia. Wstępne badania wykazują, że została uduszona. Udaje się również
ustalić, że urodziła dziecko. Kim jest ofiara? Co się stało? I gdzie jest jej
dziecko? Erik Winter przerywa swój urlop i rozpoczyna wyścig z czasem.
Niech Was ten opis nie zwiedzie.
Wcale nie jest tak interesująco, jak mogłoby się wydawać. Owszem, sprawa jest
pogmatwana i sięga dalekiej przeszłości, ale śledztwo toczy się na tyle
mozolnie, że można stracić zainteresowanie całą akcją. To jest mój największy
zarzut. Za wolno, bez napięcia. Może na trzydzieści stron przed końcem coś tam
mnie zaskoczyło. To raczej pozycja dla wytrwałych i dla wielbicieli stylu
Edwardsona. Mi jego pisanie nie do końca leży. Brakuje klimatu, głębi. Przez
większość książki nic się nie dzieje, za to mamy bardzo szczegółowe opisy
faktów, miejsc itp., które niewiele wnoszą do akcji. I jak zwykle zakończenie –
weź się czytelniku domyśl. No może bym się i domyśliła, gdyby to wszystko nie
było takie mętne, niejasne i jak zwykle pozostawione w sferze niedopowiedzeń.
Żeby nie było, że się tylko
czepiam i marudzę, to dodam, że drugą część czyta się lepiej niż pierwszą.
Autor popracował trochę nad narracją, która nie sprawia już wrażenia takiej
poszatkowanej i łatwiej się zorientować, za którym bohaterem właśnie podążamy.
Dialogi też ciut lepiej, choć wciąż nieidealnie. Mniej powtórzeń, mniej
urywanych wypowiedzi i mniejszy problem z tym, żeby zrozumieć, o co chodzi.
Dlaczego będę czytać dalej
Edwardsona, choć zadowolona jestem średnio? Bo jestem uparta i wciąż mam
nadzieję, że będzie lepiej. ;) No i ciekawa jestem, jak toczyć się będą
prywatne losy Erika Wintera.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz