30 czerwca 2014

Wołanie z oddali - Åke Edwardson

Kilka osób mi się poskarżyło, że na blogu nic się nie dzieje, że cisza, że wpis sprzed trzech tygodni wisi – to ostatnie akurat nie prawda, ale fakt – zwolniłam. Tłumaczę zatem jeszcze raz, że to nie wyścigi i bicie rekordów. Czytam, bo lubię, a nie muszę i niech tak zostanie. Dobrze? :)

Uwierzcie mi jednak, że naprawdę chciałam przyspieszyć z lekturą i, mimo ślubu (nie mojego), urodzin, imprez i podróży do domu, zmieścić się z recenzją jeszcze w czerwcu. No i właśnie dzięki sześciu godzinom w autobusie oraz dzisiejszej paskudnej pogodzie, udało mi się doczytać Wołanie z oddali Åke Edwardsona.


Na okładce Dagens Nyheter donosi, że Edwardson zabiera nas w ekscytującą podróż do jądra ciemności, po mistrzowsku dozując napięcie. Niesamowite! Ja do żadnego jądra nie dotarłam, a już na pewno nie do jądra ciemności. Ekscytującej podróżny również nie odbyłam (chyba, że do Kętrzyna), a napięcia jakoś nie dostrzegłam, zwłaszcza, że przysnęło mi się nad książką (pewnie mruczenie kota mnie uśpiło albo ciśnienie było za niskie).

Cóż tym razem wydarzyło się w serii o komisarzu Eriku Winterze? Teoretycznie działo się wiele.

Nad jeziorem niedaleko Göteborga zostaje odnalezione ciało młodej kobiety. Brak jakichkolwiek dokumentów utrudnia ustalenie tożsamości. Nikt nie wie, kim jest. Nikt też nie zgłosił jej zaginięcia. Wstępne badania wykazują, że została uduszona. Udaje się również ustalić, że urodziła dziecko. Kim jest ofiara? Co się stało? I gdzie jest jej dziecko? Erik Winter przerywa swój urlop i rozpoczyna wyścig z czasem.

Niech Was ten opis nie zwiedzie. Wcale nie jest tak interesująco, jak mogłoby się wydawać. Owszem, sprawa jest pogmatwana i sięga dalekiej przeszłości, ale śledztwo toczy się na tyle mozolnie, że można stracić zainteresowanie całą akcją. To jest mój największy zarzut. Za wolno, bez napięcia. Może na trzydzieści stron przed końcem coś tam mnie zaskoczyło. To raczej pozycja dla wytrwałych i dla wielbicieli stylu Edwardsona. Mi jego pisanie nie do końca leży. Brakuje klimatu, głębi. Przez większość książki nic się nie dzieje, za to mamy bardzo szczegółowe opisy faktów, miejsc itp., które niewiele wnoszą do akcji. I jak zwykle zakończenie – weź się czytelniku domyśl. No może bym się i domyśliła, gdyby to wszystko nie było takie mętne, niejasne i jak zwykle pozostawione w sferze niedopowiedzeń.

Żeby nie było, że się tylko czepiam i marudzę, to dodam, że drugą część czyta się lepiej niż pierwszą. Autor popracował trochę nad narracją, która nie sprawia już wrażenia takiej poszatkowanej i łatwiej się zorientować, za którym bohaterem właśnie podążamy. Dialogi też ciut lepiej, choć wciąż nieidealnie. Mniej powtórzeń, mniej urywanych wypowiedzi i mniejszy problem z tym, żeby zrozumieć, o co chodzi.

Dlaczego będę czytać dalej Edwardsona, choć zadowolona jestem średnio? Bo jestem uparta i wciąż mam nadzieję, że będzie lepiej. ;) No i ciekawa jestem, jak toczyć się będą prywatne losy Erika Wintera.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz