Trochę zaniedbałam bloga, ale
dużo się ostatnio działo, a też nie oszukujmy się – wiosna nie sprzyja
czytaniu. Tak samo jak podróże, zwłaszcza jak ktoś nie może czytać w
samochodzie. Ja nie mogę. W związku z natłokiem wrażeń, zwiedzaniem,
trzaskaniem kilometrów wzdłuż i wszerz po Pradze (nie tej warszawskiej, jakby
kto pytał), zarówno proces czytania, jak i pisania uległ spowolnieniu. Myślę,
że Oliwkowy labirynt Eduardo Mendozy
przeczytałabym znacznie szybciej, gdyby właśnie nie to, o czym wspomniałam powyżej.
Ale stało się tak, jak się stało – utknęłam. Trochę z powodu braku czasu,
trochę z powodu zaskoczenia, jakim było pierwsze spotkanie z Panem Mendozą i
jego twórczością.
Chyba odwykłam od czytania
książek, w których warstwa słowna gra taką samą, a może nawet większą rolę, niż
fabuła. Przez pierwsze kilka stron nie mogłam się totalnie odnaleźć. Te zawiłe,
długie, wielopiętrowe i pełne wtrąceń zdania przyprawiały mnie o zawrót głowy.
Matko jedyna! O co tu chodzi?! Gubiłam wątek, wracałam co rusz do początku,
żeby upewnić się, czy oby na pewno wiem, o czym właściwie czytam. Po kilku
stronach przywykłam do fantazyjnego i kwiecistego stylu Mendozy, a nawet
zaczęłam dostrzegać jego walory. Eduardo Mendoza jest wirtuozem słowa, co do
tego nie mam żadnych wątpliwości. Napisał książkę pełną humoru, ironii,
niecodziennych metafor, czasem dosadną, czasem śmieszną, czasem absurdalną. Na
pewno inną niż wszystkie, które do tej pory czytałam. Zaskoczenie było duże,
początkowa radość wielka, z czasem jednak przyszło znużenie, bo raz, że nie
jest to książka łatwa w lekturze, a dwa – że to co bawi przez stron sto, przez
dwieście może zmęczyć. Ja się zmęczyłam, ale ponieważ jakąś przyjemność mimo
wszystko z czytania miałam, to nie będę się aż tak bardzo czepiać.
Fabuła przy warstwie tekstowej
grała dla mnie drugoplanową rolę. Nie porwała mnie też jakoś specjalnie, mimo
że była pełna nieprzewidywalnych i absurdalnych sytuacji. Trzeba mieć nie lada
fantazję, żeby coś takiego wymyślić i samemu się w tym nie pogubić. Za to
szacun. Jednak jeśli nazwiemy Oliwkowy
labirynt kryminałem albo chociaż powieścią detektywistyczną, to ja nie
takich wrażeń poszukuję w tego typu pozycjach. Kwestia gustu.
I tu nadszedł moment, kiedy
wypadałoby choć słowem napomknąć o fabule, a mi wciąż brakuje odwagi.
Przegapiłam w trakcie czytania, jak się właściwie nazywa główny bohater, a
potem nie miałam już zapału, by wracać do początku, by uzupełnić luki w
informacjach. Bez wątpienia jest oryginałem, wielbicielem pepsi coli,
uciekinierem z zakładu dla psychicznie chorych, który wplątuje się w niezłą kabałę. Ma on dostarczyć w określone miejsce walizkę
pełną pieniędzy. Coś jednak po drodze idzie nie tak, a to znów wywołuje całą
lawinę mniej lub bardziej niedorzecznych historii, przeplatanych coraz to
bardziej oryginalnymi postaciami, o coraz bardziej zaskakujących imionach
(życiorysach również). Wszystko to razem wzięte daje naprawdę wybuchową
mieszankę, w której nie trudno się pogubić. Ma to swój urok oczywiście, ale
bardziej dla wielbicieli tego typu powieści i takiego poczucia humoru.
Choć uczucia mam mieszane i
wielką miłością do Pana Eduardo Mendozy nie zapałałam przy tym pierwszym
spotkaniu, to myślę, że na Oliwkowym
labiryncie nie spocznę. Trochę szkoda skreślać autora na samym początku,
tym bardziej, że nie był to totalny falstart.
P.S. Zapomniałam wspomnieć - mega okładka! :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz