Spędziłam dwa tygodnie nad tą
książką, co jakiś czas odkładając ją w kąt dla złapania oddechu. Nie da się jej
przeczytać na raz – nie tylko ze względu na objętość – ale przede wszystkim na
temat. Ciężki, niełatwy w odbiorze i taki, który trochę uwiera. Dostaje się nam
tu – Polakom – po uszach. I słusznie.
My z Jedwabnego to 608 stron, na których Anna Bikont stara się
dotrzeć do prawdy o tragicznych wydarzeniach z 10 lipca 1941 roku, które miały
miejsce w Jedwabnem, a także o wydarzeniach z tego okresu, które miały miejsce
również w okolicznych wioskach. Te 608 stron to osobisty dziennik autorki z jej
czteroletniej pracy nad tą książką, który przeplata się z wydarzeniami z
przeszłości. Te autorka odtwarza dzięki zdobytym materiałom, godzinom spędzonych
po archiwach i bibliotekach, przewertowanym dokumentom i przeczytanym licznym
publikacjom. To jednak nie wszystko. W dotarcie do prawdy autorka włożyła całe
swoje serce. Odłożyła wszystko, co nieistotne na bok, by przez cztery kolejne
lata drążyć temat, cisnąc tych, którzy nie chcieli mówić i tych, którzy do
powiedzenia mieli tylko półprawdę, czasem kłamstwo.
Te cztery lata to liczne podróże
do Jedwabnego, Białegostoku, Izraela, Stanów Zjednoczonych. To poszukiwania
świadków wydarzeń: ofiar, którzy przeżyli pogrom Żydów; morderców, który pogrom
Żydom zgotowali; biernych świadków, którym zabrakło odwagi, by zareagować lub
tym, co kibicowali zbrodniarzom; ludzi, którzy okazali serce i ryzykując własne
życie, ratowali Żydów i dawali im schronienie. Tych ostatnich było najmniej. To
cztery lata spędzone na pukaniu do drzwi domów, w których nie zawsze była mile
widziana, na wysłuchiwaniu mętnych wyjaśnień i kłamstw, którym trudno było dać
wiarę, na namawianiu tych, którym udało się przetrwać pogrom, by odkryli
prawdę. Prawdę, z którą potem ciężko żyć.
To także cztery lata nagonki w
prasie, dylematów i wątpliwości, szarpania nerwów i dochodzenia do własnej
tożsamości, a także rozmów ze współczesnymi ludźmi, potomkami ofiar i katów,
tymi, którzy walczą o prawdę, i tymi, dla których prawda jest niewygodna.
Na kanwie tego wszystkiego Anna
Bikont buduje swoją opowieść. Odtwarza wydarzenia sprzed ponad siedemdziesięciu
lat, daje im historyczne tło i tłumaczy, dlaczego do tych wydarzeń doszło,
przybliża panujące wówczas relacje polsko-żydowskie i opisuje zbrodnie, które
się w tym czasie na ziemiach łomżyńskich dokonały, ze szczególnym
uwzględnieniem pogromu w Jedwabnem i Radziłowie. Odtworzone przez nią fakty
przerażają, ale równie przeraża teraźniejszość. Mimo kilkudziesięciu lat, które
upłynęły od tamtych czasów, ma się w trakcie lektury nieodparte wrażenie –
niemal pewność potwierdzoną faktami – że od tego czasu nic się nie zmieniło, że
antysemityzm i nienawiść wciąż mają się dobrze, że nie boją się Ci, którzy mają
coś na sumieniu i powinni się bać, ale Ci, którzy znają prawdę i nie chcą o
niej milczeć.
My z Jedwabnego to nie tylko opowieść o tragicznych wydarzeniach z
przeszłości, to przede wszystkim opowieść o tym, jak wielki problem mamy my
Polacy z rozliczaniem się z niechlubnych rozdziałów własnej historii i jak
wytrwale możemy zaprzeczać faktom. Fakty wskazują na konkretną liczbę ofiar, na
nazwiska morderców. Faktom się w naszym kraju nie wierzy.
Bardzo smutna i bardzo
przygnębiająca w odbiorze książka. Momentami nużąca, ale naprawdę warta
przeczytania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz