Między 1945 a 1950 rokiem w Polsce działało dwieście sześć obozów pracy
przymusowej oraz obozów koncentracyjnych, w których przetrzymywano Niemców,
Ukraińców, Łemków i Polaków. Do ich stworzenia wykorzystano nienaruszoną
infrastrukturę nazistowską, porzuconą przez wycofujące się załogi niemieckie.
[…]Polskie obozy były doskonale zorganizowane i podlegały Ministerstwu
Bezpieczeństwa Publicznego oraz Centralnemu Zarządowi Przemysły Węglowego.
Istniały w całej Polsce.
Marek Łuszczyna bierze się za
temat kontrowersyjny, niewygodny i taki, o którym wolelibyśmy nie wiedzieć.
Kontrowersyjny, bo od kilkunastu lat Polska walczy o to, by sformułowanie „polskie obozy koncentracyjne” przestało
funkcjonować w przestrzeni publicznej i zniknęło ze świadomości ludzi. Tymczasem
Łuszczyna umieszcza je na stronie tytułowej swojej książki i wielokrotnie w jej
treści. Niewygodny, bo porusza temat, o którym nie łatwo dyskutować, który już
wielokrotnie zamiatany był pod dywan, bo lepiej nie wywoływać wilka z lasu i
stawać twarzą w twarz z problemem. Łatwiej nie wiedzieć, bo prościej się żyje
ze świadomością, że w polskiej historii nigdy nie było ciemnych stron, i że to
zawsze nas ciemiężono, zaś my nigdy nie ciemiężyliśmy innych. Milczenie w tej
kwestii wychodzi nam nadzwyczaj dobrze. Przerywa je Marek Łuszczyna i wsadza
kij w mrowisko.
Co więc znajdziemy w tej książce?
Sporo dokumentów, na które powołuje się autor oraz historie tych, którzy
widzieli obozy na własne oczy, sami w nich pracowali lub mieli na tyle
szczęścia, że pobyt w nich przeżyli. Padają tu konkretne nazwiska, daty, fakty,
nazwy. Na kanwie tego wszystkiego Marek Łuszczyna buduje swoją opowieść.
Mała zbrodnia. Polskie obozy koncentracyjne to nie jest książka,
która się czyta łatwo. I nie chodzi tylko o podjęty temat, ani opowiedziane w
niej często drastyczne, przejmujące historie. Nie. Ona podczas lektury wywołuje
bardzo mieszane uczucia. Przez pewien opór – no bo jak to tak nagle zmierzyć
się z niechcianą prawdą, niedowierzanie, niechęć, po niezdrową fascynację, bo
ciekawość nie pozwala jej odłożyć. Abstrahując od tematu, trudność w zmierzeniu
się z tą książką polega również na tym, że nie jest lekko napisana i można się
w niej trochę pogubić. Autor nie ułatwia lektury stosując liczne skróty, które
rozwija zaledwie parę razy – o parę razy za mało, by utrwaliły się w pamięci i
by z łatwością rozszyfrowywać ich znaczenie podczas lektury. Perspektywa kiedyś
i dziś, którą w każdym rozdziale stosuje autor, na pewno nadaje sprawie szerszy
kontekst, ale osobie nie obeznanej mocno z tematem utrudnia odbiór. Nie jest
łatwo usystematyzować sobie całą wiedzę zawartą w książce, nie wszystkie
elementy historii od razu wskakują na swoje miejsca. Zdarzają się w niej także
pomyłki, które mogą wpływać na całokształt. Sama wyłapałam jedną, choć za
historycznego „orła” nie uchodzę – Marek Łuszczyna pisze w tekście o pułkowniku
Masłojebowie, tymczasem jego nazwisko zostało przekręcone i brzmi Masłobojew.
Przypuszczam w związku z tym, że ktoś czujący się swobodniej w tym zagadnieniu
może takich pomyłek wyłapać więcej – ale pewności nie mam.
Nie chciałabym oceniać słuszności
ukazania się tej publikacji, ani wdawać się w dyskurs, czy jest ona potrzebna.
Abstrahując też od nazewnictwa – czy były to „polskie obozy koncentracyjne”, czy
„komunistyczne obozy”– choć patrząc na falę dyskusji, jaką wywołało pojawienie
się tej książki, nie da się zaprzeczyć, że nazewnictwo ma jednak olbrzymie
znaczenie. Myślę sobie, że niezależnie od tego, trzeba zdawać sobie też sprawę
z rzeczy, które z punktu widzenia naszej racji stanu są niewygodne, niemile
widziane, zepchnięte w odległe zakamarki niepamięci. Można próbować wybielać
historię, ale jak zaprzeczyć faktom? Można spierać się o nazewnictwo, ale
historii to nie zmieni. Swoje też mamy na sumieniu.
Nie będę namawiać do lektury tej
książki, odradzać jej też nie będę. Niech każdy sam sobie zdecyduje, czy jest
to zagadnienie, które go interesuje i czy ma ochotę podjąć temat. Łatwo nie
będzie. To nie jest wygodna lektura.
Ale to nazewnictwo jest tu problemem! Sugeruje, że powojenne obozy były wymyslem Polaków, a jak wiemy, Polacy raczej niewiele mieli w PRL do powiedzenia.
OdpowiedzUsuńhttp://papug.pl/polskie-obozy-czyli-jak-nakrecic-koniunkture/
Ja nigdzie nie zaprzeczam, że nazewnictwo nie jest problemem. Nie zmienia to jednak faktu, że było jak było. Historii nie zmienimy. I miło by było - tak przy okazji - gdybym wiedziała z kim dyskutuję.
Usuń