Ameryka nie specjalnie leży w
moim kręgu zainteresowań, ale do tej książki zachęciły mnie: dobre recenzje,
nieco złowieszczy tytuł i ciekawa okładka – w tej właśnie kolejności. Z
radością zasiadłam do lektury, a tu - falstart i konsternacja. Na pierwszym
planie autor, Detroit w tle. Nie o to mi chodziło.
Charlie LeDuff nie należy do
reporterów, którzy usuwają się w cień, oddają głos swoim bohaterom i opisują tylko
rzeczywistość bez wdawania się w osobiste wycieczki. Charlie LeDuff jest
ekspansywny, bezkompromisowy, głośny i bezczelnie panoszy się w tekście. Detroit. Sekcja zwłok Ameryki to głównie
opowieści o tym, gdzie to autor nie był, z kim to się nie spotkał, do czego to
nie dotarł i co, dzięki jego dziennikarskiemu uporowi, udało się załatwić. To
moje początkowe wrażenia z lektury. Gdy już pierwszy szok ustąpił, zaczęłam
dostrzegać plusy.
Charlie LeDuff rzuca pracę w New York Timesie, opuszcza Nowy Jork i
wraca do Detroit. Przeprowadza na swoim rodzinnym mieście sekcję zwłok, próbując
ustalić, co poszło nie tak. Co się właściwie stało, że z prężnego, dynamicznie
rozwijającego się miasta przemysłowego, Detroit przeobraziło się w straszące
pustostanami, pogrążające się w beznadziei, korupcji, bezrobociu i
przestępczości miejsce? Na tapetę autor bierze więc polityków, patrzy im na
ręce, węszy, kopie, dogrzebuje się do głęboko schowanych i kompromitujących ich
faktów. Rozmawia ze strażakami, którzy mimo ogromnych braków w sprzęcie,
próbują ugasić to wiecznie płonące miasto. Zapuszcza się w niebezpieczne
miejsca. I wyciąga na światło dzienne losy własnej rodziny, które tak ironicznie
gorzko dopełniają obrazu rozpadającego się miasta.
Detroit czyta się łatwo i przyjemnie, bo też taką konwencję wybrał
sobie autor, nie siląc się zupełnie na intelektualnie i językowo wysublimowane
teksty. Dosadny język, ironia, prosty przekaz, krótkie rozdziały sprawiają, że
przez książkę leci się szybko i też równie szybko zapomina o początkowym
rozczarowaniu, kiedy co jakiś czas nad lekturą parska się śmiechem. Nic to, że
obrazek w tle wcale nie jest radosny. Nic to, że cwaniactwo zarówno polityków,
jak i zwykłych mieszkańców poraża. Nic to, że co jakiś czas przez kartki książki
przewinie się kolejny trup, a przytoczone historie przygnębiają. Charlie LeDuff
pisze ze swadą, i choć irytuje jego egocentryzm i megalomania, to dla odmiany
bawi autoironia.
Można się przy Detroit dobrze bawić i po prostu cieszyć
się lekturą. Jednocześnie, po przeczytaniu ostatniej strony można także pomyśleć,
że nie oto właściwie szło. Bo gdzie ta historia miasta, gdzie przyczyny upadku,
gdzie pogłębiona analiza nie tylko aktualnej rzeczywistości, ale również tego
co było kiedyś, a co przecież też złożyło się na tak nędzny finał tego niegdyś
tętniącego życiem miasta? Tego nie znajdziecie. Nie spojrzycie także na miasto
oczami autora. Bo tak naprawdę to o nie Detroit chodzi. Charlie LeDuff samego
siebie wziął na tapetę, wykreował swoją nonszalancką postać, dziennikarza
walczącego o prawa społeczeństwa. Gdzieś tam w tle wybrzmiała historia miasta.
I problem właśnie w tym, że za bardzo w tle. Za dużo w Detroit LeDuffa, a za mało samego miasta.
Oczywiście Detroit można przeczytać - nie jest to droga przez mękę, a
rozczarowanie dotyczące treści zrekompensuje poczucie humoru autora. Co
wrażliwsi na wulgarny język mogą poczuć dyskomfort, ale żeby była jasność:
mięsem nie rzuca się tu na każdej stronie. Lekka lektura, z której poza tym, że
dobrze się ją czytało, w zasadzie nic nie wynika. Nie polecam, nie odradzam.
Zdecydujcie sobie sami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz