28 maja 2015

Detroit. Sekcja zwłok Ameryki - Charlie LeDuff

Ameryka nie specjalnie leży w moim kręgu zainteresowań, ale do tej książki zachęciły mnie: dobre recenzje, nieco złowieszczy tytuł i ciekawa okładka – w tej właśnie kolejności. Z radością zasiadłam do lektury, a tu - falstart i konsternacja. Na pierwszym planie autor, Detroit w tle. Nie o to mi chodziło.


Charlie LeDuff nie należy do reporterów, którzy usuwają się w cień, oddają głos swoim bohaterom i opisują tylko rzeczywistość bez wdawania się w osobiste wycieczki. Charlie LeDuff jest ekspansywny, bezkompromisowy, głośny i bezczelnie panoszy się w tekście. Detroit. Sekcja zwłok Ameryki to głównie opowieści o tym, gdzie to autor nie był, z kim to się nie spotkał, do czego to nie dotarł i co, dzięki jego dziennikarskiemu uporowi, udało się załatwić. To moje początkowe wrażenia z lektury. Gdy już pierwszy szok ustąpił, zaczęłam dostrzegać plusy.


Charlie LeDuff rzuca pracę w New York Timesie, opuszcza Nowy Jork i wraca do Detroit. Przeprowadza na swoim rodzinnym mieście sekcję zwłok, próbując ustalić, co poszło nie tak. Co się właściwie stało, że z prężnego, dynamicznie rozwijającego się miasta przemysłowego, Detroit przeobraziło się w straszące pustostanami, pogrążające się w beznadziei, korupcji, bezrobociu i przestępczości miejsce? Na tapetę autor bierze więc polityków, patrzy im na ręce, węszy, kopie, dogrzebuje się do głęboko schowanych i kompromitujących ich faktów. Rozmawia ze strażakami, którzy mimo ogromnych braków w sprzęcie, próbują ugasić to wiecznie płonące miasto. Zapuszcza się w niebezpieczne miejsca. I wyciąga na światło dzienne losy własnej rodziny, które tak ironicznie gorzko dopełniają obrazu rozpadającego się miasta.

Detroit czyta się łatwo i przyjemnie, bo też taką konwencję wybrał sobie autor, nie siląc się zupełnie na intelektualnie i językowo wysublimowane teksty. Dosadny język, ironia, prosty przekaz, krótkie rozdziały sprawiają, że przez książkę leci się szybko i też równie szybko zapomina o początkowym rozczarowaniu, kiedy co jakiś czas nad lekturą parska się śmiechem. Nic to, że obrazek w tle wcale nie jest radosny. Nic to, że cwaniactwo zarówno polityków, jak i zwykłych mieszkańców poraża. Nic to, że co jakiś czas przez kartki książki przewinie się kolejny trup, a przytoczone historie przygnębiają. Charlie LeDuff pisze ze swadą, i choć irytuje jego egocentryzm i megalomania, to dla odmiany bawi autoironia.

Można się przy Detroit dobrze bawić i po prostu cieszyć się lekturą. Jednocześnie, po przeczytaniu ostatniej strony można także pomyśleć, że nie oto właściwie szło. Bo gdzie ta historia miasta, gdzie przyczyny upadku, gdzie pogłębiona analiza nie tylko aktualnej rzeczywistości, ale również tego co było kiedyś, a co przecież też złożyło się na tak nędzny finał tego niegdyś tętniącego życiem miasta? Tego nie znajdziecie. Nie spojrzycie także na miasto oczami autora. Bo tak naprawdę to o nie Detroit chodzi. Charlie LeDuff samego siebie wziął na tapetę, wykreował swoją nonszalancką postać, dziennikarza walczącego o prawa społeczeństwa. Gdzieś tam w tle wybrzmiała historia miasta. I problem właśnie w tym, że za bardzo w tle. Za dużo w Detroit LeDuffa, a za mało samego miasta.

Oczywiście Detroit można przeczytać - nie jest to droga przez mękę, a rozczarowanie dotyczące treści zrekompensuje poczucie humoru autora. Co wrażliwsi na wulgarny język mogą poczuć dyskomfort, ale żeby była jasność: mięsem nie rzuca się tu na każdej stronie. Lekka lektura, z której poza tym, że dobrze się ją czytało, w zasadzie nic nie wynika. Nie polecam, nie odradzam. Zdecydujcie sobie sami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz