Po Spitsbergenie (
Białe) i Norwegii (
Hen) przyszła pora na Grenlandię. A dokładnie na Uummannaq,
niewielką wyspę o powierzchni dwunastu
kilometrów kwadratowych, na której Ilona Wiśniewska spędziła trzy miesiące,
pracując jako wolontariuszka w domu dziecka, przy okazji obserwując życie
lokalnej społeczności.

Autorka ma swój charakterystyczny
styl, do którego zdążyła już przyzwyczaić czytelnika. Po pierwsze – egotyczna
lokalizacja. Surowy klimat, wszechotaczający chłód, lód i śnieg - miejsca, do
których raczej nikt nie trafia przez przypadek – to kierunek, który sobie
obiera. Po drugie – postaci. Bohaterowie książek Wiśniewskiej to ludzie
twardzi, zahartowani przez naturę, żyjący zgodnie z jej rytmem. Ludzie o
silnych charakterach, gorących sercach i niebanalnych życiorysach. Po trzecie –
warsztat. Autorce nigdzie się nie spieszy, uważnie słucha i obserwuje, skupia
się na swoich bohaterach i poświęca im dużo uwagi. To z kolei przekłada się na
sposób narracji – Ilona Wiśniewska snuje swoje historie niespiesznie,
nastrojowo, dbając o dobór słów. Pod tym kątem Lud. Z grenlandzkiej wyspy nie jest zaskoczeniem. Zaskoczeniem może
być większa niż do tej pory obecność autorki w tekście – osobiste refleksje,
wspomnienia, prywatne szczegóły. Nie ma tego dużo, jednak w przypadku reportaży
Wiśniewskiej od razu rzuca się to w oczy. Te osobiste wstawki nie dominują
całości, nie budzą nawet jakiegoś oporu, a mam takie wrażenie, że dzięki temu
robi się tak bardziej intymnie, że nawiązuje się bliższą więź z autorką, że
można się wczuć w jej sytuację, emocje, identyfikować się z nią lub nie. Co
jest całkiem ciekawym doświadczeniem.