Po dłuższej przerwie zatęskniłam za
serią z Evertem Bakströmem, wyparłam z pamięci wszystko, co złe i przeczytałam Czy można umrzeć dwa razy? I nawet
sprawiło mi to przyjemność. I nawet mi się podobało.
Nie zapominajmy jednak, że wciąż
jest to Leif GW Persson, którego styl jest bardzo charakterystyczny. To znaczy
nie ma tu akcji, niemal wszyscy bohaterowie irytują, a prym wiedzie w tym
wspomniany wyżej Evert. Zamiast zwrotów akcji mamy mozolne, długie śledztwo,
grzebanie w szczegółach, dochodzenie, kopanie w aktach, dokumentach, szukanie
śladów w przeszłości. Czyli taka tam żmudna policyjna praca, bez żadnych
fajerwerków. I właśnie na tym skupia się przede wszystkim Persson, więc albo
się lubi jego książki, albo się przy nich męczy. Przy poprzedniej się męczyłam
[klik], ta jakoś nawet mi podeszła.
Co więc tym razem mamy? Czaszkę,
którą znajduje podczas obozu dla skautów Edvin, dziesięcioletni sąsiad
komisarza Bakströma. Domorosły,
nieletni śledczy, z pomocą niezastąpionego dr Google’a, ustala, że jest to
czaszka kobiety pochodzenia azjatyckiego, która zginęła od postrzału w głowę.
Część z tego, co ustalił chłopiec, okazuje się prawdą, a prowadzone w tej
sprawie śledztwo zaprowadzi nas do egzotycznej Tajlandii, mekki szwedzkich
mężczyzn, którzy udają się tam w poszukiwaniu żon.
Tyle o treści, więcej zdradzać
nie będę. Samo śledztwo okazuje się nawet ciekawe. Zaskoczeń jest tu niewiele,
bo i nie o to autorowi chodzi. Bardziej niż kto, interesuje go dlaczego – a zatem
nie szukamy sprawcy, a dowodów na to, że jest winny i to okazuje się
najtrudniejsze. Mimo braku napięcia – co właściwie zaskoczeniem dla kogoś, kto
zna książki Perssona, nie jest – czytałam te książkę z dużym zainteresowaniem. Dlaczego?
Bo u Perssona równie ważne co śledztwo jest społeczne tło, a w nim zawsze się
znajdzie coś, co można celnie wypunktować i zwrócić uwagę czytelnika na
problemy, które rozgrywają się na szwedzkim podwórku. Tym razem dostajemy ciekawostki
w postaci relacji szwedzko-rosyjskich, którym daleko jest do poprawnych;
problem kobiet, tajskich imigrantek, które szukają szczęścia u szwedzkich
mężczyzn, ale zamiast tego znajdują kłopoty; kwestie podatkowych machlojek i
chciwości, która doprowadza do tragedii.
Persson nie byłby sobą, gdyby przy
okazji nie obnażył słabych punktów szwedzkiej policji – a może to zrobić, bo
doskonale zna ją od środka, jako wieloletni jej współpracownik i ekspert od
brutalnych zbrodni. Fabrykowanie odpowiednich dokumentów na potrzeby sprawy, trudne
relacje na linii zespół śledczy - prokurator i „wybitne” jednostki, które
pozostają bezkarne mimo swoich niebudzących wątpliwości przewinień.
To wszystko co powyżej, Persson
okrasza dużą dozą ironii, bohaterów obdarowuje takimi cechami, że trudno ich
polubić, choć nie można im przy tym odmówić sporej oryginalności. Czyta się także
tę książkę z poczuciem, że autor puszcza do nas oko, trochę się naigruje i bawi
się przy tym świetnie. I to jest właśnie cały Persson z jego oszczędnym, niemal
reporterskim stylem, powtórzeniami, które utrwalają wiedzę, choć autorowi
zdarza się niemal wiernie przepisywać całe wcześniejsze fragmenty.
Tym razem te wszystkie charakterystyczne
dla Perssona elementy dobrze zagrały, książkę oceniam zatem jako przyzwoitą,
ale namawiać do niej nie będę. Ja się bawiłam dobrze, co nie oznacza, że Wy też
będziecie, więc jeśli przekonałam Was do lektury powyższym wpisem, to czytacie
na własną odpowiedzialność 😊
A, i jest jeszcze jedna rzecz,
którą akurat bardzo u Perssona lubię, aczkolwiek niewielkie ma ona znaczenie dla
całości. Jak on pisze o jedzeniu… Swoją drogą, ciekawe skąd u niego taka
drobiazgowość w opisywaniu dań, które spożywają jego bohaterowie. Spożywają… bardziej
odpowiednie byłoby tu chyba słowo ucztują, bo czasem są to bardzo wykwintne i
smakowicie brzmiące dania. I tyle w temacie 😉
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz