24 lipca 2018

Czy można umrzeć dwa razy? - Leif GW Persson


Po dłuższej przerwie zatęskniłam za serią z Evertem Bakströmem, wyparłam z pamięci wszystko, co złe i przeczytałam Czy można umrzeć dwa razy? I nawet sprawiło mi to przyjemność. I nawet mi się podobało.


Nie zapominajmy jednak, że wciąż jest to Leif GW Persson, którego styl jest bardzo charakterystyczny. To znaczy nie ma tu akcji, niemal wszyscy bohaterowie irytują, a prym wiedzie w tym wspomniany wyżej Evert. Zamiast zwrotów akcji mamy mozolne, długie śledztwo, grzebanie w szczegółach, dochodzenie, kopanie w aktach, dokumentach, szukanie śladów w przeszłości. Czyli taka tam żmudna policyjna praca, bez żadnych fajerwerków. I właśnie na tym skupia się przede wszystkim Persson, więc albo się lubi jego książki, albo się przy nich męczy. Przy poprzedniej się męczyłam [klik], ta jakoś nawet mi podeszła.  

Co więc tym razem mamy? Czaszkę, którą znajduje podczas obozu dla skautów Edvin, dziesięcioletni sąsiad komisarza Bakströma. Domorosły, nieletni śledczy, z pomocą niezastąpionego dr Google’a, ustala, że jest to czaszka kobiety pochodzenia azjatyckiego, która zginęła od postrzału w głowę. Część z tego, co ustalił chłopiec, okazuje się prawdą, a prowadzone w tej sprawie śledztwo zaprowadzi nas do egzotycznej Tajlandii, mekki szwedzkich mężczyzn, którzy udają się tam w poszukiwaniu żon.

Tyle o treści, więcej zdradzać nie będę. Samo śledztwo okazuje się nawet ciekawe. Zaskoczeń jest tu niewiele, bo i nie o to autorowi chodzi. Bardziej niż kto, interesuje go dlaczego – a zatem nie szukamy sprawcy, a dowodów na to, że jest winny i to okazuje się najtrudniejsze. Mimo braku napięcia – co właściwie zaskoczeniem dla kogoś, kto zna książki Perssona, nie jest – czytałam te książkę z dużym zainteresowaniem. Dlaczego? Bo u Perssona równie ważne co śledztwo jest społeczne tło, a w nim zawsze się znajdzie coś, co można celnie wypunktować i zwrócić uwagę czytelnika na problemy, które rozgrywają się na szwedzkim podwórku. Tym razem dostajemy ciekawostki w postaci relacji szwedzko-rosyjskich, którym daleko jest do poprawnych; problem kobiet, tajskich imigrantek, które szukają szczęścia u szwedzkich mężczyzn, ale zamiast tego znajdują kłopoty; kwestie podatkowych machlojek i chciwości, która doprowadza do tragedii.

Persson nie byłby sobą, gdyby przy okazji nie obnażył słabych punktów szwedzkiej policji – a może to zrobić, bo doskonale zna ją od środka, jako wieloletni jej współpracownik i ekspert od brutalnych zbrodni. Fabrykowanie odpowiednich dokumentów na potrzeby sprawy, trudne relacje na linii zespół śledczy - prokurator i „wybitne” jednostki, które pozostają bezkarne mimo swoich niebudzących wątpliwości przewinień.

To wszystko co powyżej, Persson okrasza dużą dozą ironii, bohaterów obdarowuje takimi cechami, że trudno ich polubić, choć nie można im przy tym odmówić sporej oryginalności. Czyta się także tę książkę z poczuciem, że autor puszcza do nas oko, trochę się naigruje i bawi się przy tym świetnie. I to jest właśnie cały Persson z jego oszczędnym, niemal reporterskim stylem, powtórzeniami, które utrwalają wiedzę, choć autorowi zdarza się niemal wiernie przepisywać całe wcześniejsze fragmenty.
Tym razem te wszystkie charakterystyczne dla Perssona elementy dobrze zagrały, książkę oceniam zatem jako przyzwoitą, ale namawiać do niej nie będę. Ja się bawiłam dobrze, co nie oznacza, że Wy też będziecie, więc jeśli przekonałam Was do lektury powyższym wpisem, to czytacie na własną odpowiedzialność 😊

A, i jest jeszcze jedna rzecz, którą akurat bardzo u Perssona lubię, aczkolwiek niewielkie ma ona znaczenie dla całości. Jak on pisze o jedzeniu… Swoją drogą, ciekawe skąd u niego taka drobiazgowość w opisywaniu dań, które spożywają jego bohaterowie. Spożywają… bardziej odpowiednie byłoby tu chyba słowo ucztują, bo czasem są to bardzo wykwintne i smakowicie brzmiące dania. I tyle w temacie 😉

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz