Spokojny, cichy, małomówny.
Niemal niewidoczny. I ona – głośna, przebojowa, zazdrosna. Po alkoholu –
agresywna. Krzysztof Komeda i Zofia Lach – jego żona. Z tego duetu to tym razem
on, na kartach książki Magdaleny Grzebałkowskiej, gra pierwszoplanową rolę.
Zostawił po sobie niewiele.
Trochę wywiadów, garść lakonicznej korespondencji. Żadnych wspomnień i pamiętników.
Przekopane przez Grzebałkowską archiwa też świeciły pustkami. Autorka wykonała
gigantyczną robotę, by wyciągnąć jego postać niemal z niebytu. I ja to bardzo
doceniam. Doceniam jej upór, wytrwałość, motywację do pracy. Doceniam, że
zrobiła naprawdę wiele, by zbliżyć się choć trochę bardziej do postaci
Krzysztofa Trzcińskiego, bardziej znanego pod pseudonimem Komeda. Dotarła do
jego krewnych, przyjaciół, znajomych. Czerpała wiedzę z pism branżowych. Ze
zbieranych z trudem informacji powoli zaczynała się wyłaniać jego postać.
Czego nie udało się ostatecznie
ustalić, Grzebałkowska „dopowiada”: tak mogło to wyglądać, tak mogła przebiegać
na rozmowa, tak mogło się wydarzyć. Sęk w tym, że mogło, ale nie musiało.
Wolałabym, by autorka trzymała się jednak faktów, a nie fantazjowała, nawet
jeśli robi to bardzo subtelnie. Rozumiem, że przy tak ubogim materiale, jaki udało się jej pozyskać,
kusiło by enigmatycznej postaci Komedy dodać nieco więcej głębi. Grząski to jednak
grunt, mimo że Grzebałkowskiej udaje się stąpać po nim wciąż z gracją i
wyczuciem. Nie pochwalam, acz rozumiem powody.
Mimo tego ogromu pracy,
poszukiwania źródeł i docierania do tych, co mogli jeszcze coś na temat Komedy
opowiedzieć – wciąż jej się on wymyka. Jest jak duch, który tylko nieznacznie
ujawnia swoją obecność. Gubi się w nagromadzonych informacjach, którymi
Grzebałkowska próbowała obudować jego postać. Więcej tu historii rozwijającego
się w ówczesnej Polsce jazzu (co też jasno sugeruje podtytuł), niż samego
Komedy. I to budzi moje mieszane uczucia; choć nie dla tematu sięgnęłam po
książkę, a dla samej Grzebałkowskiej, to jednak po lekturze czuję znaczny
niedosyt. Tła jest tu znacznie więcej niż tytułowej postaci. Nie twierdzę, że
historia festiwali jazzowych rodzących się w Polsce, problemy muzyków z
pozyskaniem instrumentów, koncertowaniem zagranicą, wynagrodzeniem, ich życie
codzienne i imprezy, które sobie organizowali, nie są interesującym tematem, bo
są. Ale wciąż – nie tego oczekiwałam, tym bardziej, że tytuł sugerował jednak
inaczej rozłożone akcenty. Najpierw Komeda, potem cała reszta – a było jednak
odwrotnie.
Problem mam z książką Komeda. Osobiste życie jazzu, i to
spory. Nie umiem jej obiektywnie ocenić. Raz, że to Grzebałkowska, więc już na
dzień dobry klasa sam w sobie, językowa precyzja, duża radość z samego tekstu,
jego kompozycji. Ale….nie uwiodła mnie tym razem autorka, nie wciągnęła w świat
Komedy, nie porwała w żaden sposób i szczerze – za grosz nie zainteresowała
postacią. Komeda się rozmywał, wyłaniał tylko co jakiś czas. W Beksińskich weszłam momentalnie, porwała
mnie ta książka, wessała i do dziś pieję nad nią z zachwytu. Tego efektu przy Komedzie Grzebałkowskiej nie udało się
uzyskać. Doczytałam, bo trochę mi żal było ją porzucać, ale tak poza tym, to
nic więcej…
Do kogo adresowana była ta
książka? Mam wrażenie, że do bardzo wąskiego grona odbiorców, miłośników muzyki
jazzowej i wielkich fanów postaci Krzysztofa Komedy. Są tu fragmenty, które
mogą zainteresować również kogoś poza tematem, kto raczej średnio interesuje
się jazzem – te dotyczące codziennego życia, problemów mieszkaniowych, wątków
imprezowych, obyczajowych, a nawet romansowych. Ale szczerze? Kolejne opisy
festiwali, informacje o rozpadających się lub nowo tworzących się grupach,
kolejnych filmowych kompozycjach muzycznych były momentami nużące.
Rozczarowanie – to będzie
pierwsze słowo, z którym kojarzyć będzie mi się ta książka. I ze smutkiem to
przyznaję, bo Grzebałkowską lubię, cenię i biorę niemal w ciemno. Tym razem coś
jednak nie zagrało. Chemii nie było, a szkoda. Nadal jednak z niecierpliwością
czekać będę na jej kolejne książki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz