Na początku ustalmy pewne fakty:
nie lubię sensacji i w ogóle nie interesują mnie katastrofy lotnicze. Mam
jednak swoje powody, by o tej książce napisać. I będzie to nieco inny tekst niż
dotychczas.
Nie lubię sensacji za rozmach.
Jak się coś dzieje, to koniecznie na bogato: strzelanki, pościgi, katastrofy,
trup ściele się gęsto i nie ma czasu na oddech. Zbyt dynamicznie, zbyt
spektakularnie i zbyt daleko od rzeczywistości. A ja zbyt twardo stąpający po
ziemi człek jestem, dlatego ukochałam sobie literaturę faktu i słabo odnajduję
się w zbyt rozbuchanej fikcji. A Mayday Grzegorza
Brudnika to właśnie sensacja i zawiera wszystkie składniki wymienione powyżej.
Zasadniczo od razu powinnam być „na nie”, właściwe to ta książka nawet nie
powinna znaleźć się w kręgu moich zainteresowań, ale tym razem sytuacja jest
nieco inna.
Raczej daruję sobie streszczenie
fabuły – nie odważę się. Jeszcze się wysypię za bardzo i zepsuję zabawę tym,
którzy w czytaniu sensacji odnajdują frajdę. Więc pokrótce: są dwa samoloty
pasażerskie, jest katastrofa, setki ofiar i zagadka do rozwiązania, ale ktoś ma
biznes w tym, by prawda nie ujrzała światła dziennego. Na scenę wkracza zatem
Scottie Jordan, gburowaty śledczy i jego składający się z samych wybitnych
postaci zespół. Gdy i oni zderzają się ze ścianą, na pomoc spieszy Aleksander
Gall, polski inżynier, który w innej katastrofie lotniczej stracił żonę i
dziecko. Rusza machina wydarzeń, gra o wysoką stawkę, wyścig z czasem i różne
takie tam. No ogólnie – robi się ciekawie, a akcja z kopyta rwie.
Podeszłam do tematu bez
uprzedzeń, odłożyłam na bok wrodzoną niechęć i pierwszy rozdział przeczytałam z
żywym zainteresowaniem. Potem przez kilka następnych walczyłam ze sobą, żeby
nie odłożyć książki. Nawet trochę złorzeczyłam, ale nie poddawałam się. Chwilę
później weszłam w temat, oswoiłam się i nawet stwierdziłam, że nie jest
najgorzej, by potem ostatnie strony książki czytać w drodze do pracy idąc po
chodniku, od czasu do czasu sprawdzając tylko, czy z kimś lub czymś się nie
zderzę, bo tak byłam ciekawa, jaki jest koniec.
Nie nawróciłam się – to sobie
wyjaśnijmy od razu – fanką sensacji nie byłam i nie będę, piać z zachwytu też
nie zamierzam, ale jest kilka rzeczy, którymi Grzegorz Brudnik mi zaimponował.
W Mayday, jak wymaga tego gatunek,
wszystkiego jest dużo – dużo postaci, dużo akcji, dużo różnych zawirowań. Łatwo
się pogubić, kto jest tu tylko na chwilę, kto na dłużej i na kim skupić uwagę.
Trzeba zatem książkę czytać bardzo uważnie, ze skupieniem, bo nikt tu nie
pojawia się przypadkowo i każdy element ma jakieś znaczenie. Ogarnięcia tematu
nie ułatwiają różne zagrywki, które stosuje autor, by zmylić trop i sprowadzić
czytelnika na manowce. Zaśmiałam się w duchu z satysfakcją, kiedy udało mi się
przewidzieć jeden krok, by chwilę później zbierać szczękę z podłogi.
Finał…ciekawie rozegrany, mocny twist i mrugnięcie okiem do czytelnika.
Pospinać to wszystko w sensowną całość, kontrolować te wszystkie wątki,
postaci…nie wiem, jak zrobił to autor, ale mu się udało i to zrobiło na mnie
wrażenie. Mayday ma zapewnić
czytelnikowi głównie rozrywkę, ale przy okazji wymaga trochę wysiłku od szarych
komórek; wysilić się faktycznie trochę trzeba i to jest fajne.
Wrażenie robi też wiedza autora –
widać, że w temacie czuje się dobrze, że różne techniczne nowinki nie są mu
obce, uwiarygodnia to akcję, ale też wkurza. Wkurza, bo w pewnym momencie jest
tego wszystkiego za dużo, zwykły śmiertelnik (czytaj: ja) się w tym gubi, po
nic mu kolejne szczegóły, których i tak nie ogarnia i nie wie, o czym mowa, a
to co miało uwiarygadniać akcję, zamienia się w popisy autora. Co za dużo to
nie zdrowo i można byłoby tę techniczną wiedzę nieco ograniczyć, a niektóre
fragmenty aż prosiły się o przypisy. Bo sorry, ale może autor wie, co to jest
TCAS, IATA, ICAO i inne takie, ale ja nie. I dobrze by było to wytłumaczyć.
Ostatecznie jednak, po
przefiltrowaniu pewnych rzeczy muszę przyznać, że bawiłam się przy lekturze
całkiem dobrze i nawet udało mi się obdarzyć sympatią głównego bohatera.
Aleksander Gall wydawał się być całkiem wiarygodny i przekonujący w tej swojej
pozbawionej niemal jakichkolwiek emocji postawie.
I tu dochodzimy do sedna. Nie
przeczytałam tej książki przypadkowo, nie kierowały mną spontaniczne pobudki i
chęć rozerwania się. Nie mam takich potrzeb, a jeśli już – to wystarczająco
dużo radości dostarczają mi skandynawskie kryminały. Przeczytałam tę książkę,
bo znamy się z autorem, jesteśmy dobrymi kumplami, lubimy się i szanujemy. I ja
obiecałam mu, że będę w stosunku do niego szczera, a wobec książki najbardziej
obiektywna jak tylko mogę. Czytałam ją zresztą lata temu, jeszcze w fazie prac
nad nią i wtedy Grześkowi się za nią mocno oberwało. Po latach czytam tę
książkę jeszcze raz i widzę postęp, widzę, ile pracy włożył w nią w
międzyczasie. To jest zupełnie inna książka - nie pozbawiona oczywiście wad,
ale zdecydowanie lepsza od tego, co czytałam na początku. Nie jestem jej
adresatką, nie będę udawać, że był to czytelniczy orgazm, bo nie. Ale jeśli ja,
antyfanka sensacji, prawie przegapiam przystanek, bo się zaczytałam i nie mogę
się oderwać od książki, bo jestem ciekawa zakończenia i jeszcze na dodatek
uznaję, że fajnie to sobie wszystko autor rozegrał, to znaczy, że coś w tej
książce jest. Mam nadzieję, że trafi się wśród osób, które zaglądają na tego
bloga, jakiś prawdziwy miłośnik sensacji, który doceni ją bardziej niż ja i
podzieli się potem swoimi wrażeniami. Ja będę na każdym etapie kibicować
autorowi, trzymać kciuki za jego sukces, będę czytać wiernie wszystkie jego
książki, nawet jeśli się będę wkurzać w międzyczasie, ale ponieważ mamy
konflikt interesów (ja nie lubię sensacji, on ją uprawia) wrażeniami z lektury
na blogu dzielić się raczej nie będę.
I jeszcze jedna rzecz na koniec.
Zawsze odnoszę się do warstwy językowej lektury, ale nie tym razem. Tu w każdym
dialogu, w niemal każdym tekście widziałam autora 😊 I nie umiem obiektywnie
ocenić tej książki pod tym kątem.
Zresztą nie muszę. Zróbcie to sobie sami.
Grzesiek, powodzenia! 😊
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz