Pierwsze na polskim rynku
pojawiło się Małe życie i podzieliło
czytelników na dwie frakcje. Tych absolutnie za, zachwyconych książką Hanyi
Yanagihary, przeżywających losy Jude’a i odchorowujących je potem emocjonalnie.
I tych, którzy Małego życia nie mogli ścierpieć, twierdzili, że jest słabe,
wydumane, męczące, monotonne. Byłam w tej pierwszej frakcji – Małe życie mną pozamiatało,
przewalcowało, przeczołgało emocjonalnie, a jednak uznałam tę książkę za jedną
z lepszych w 2016 roku i do dziś zdania nie zmieniłam.
Mam wrażenie, że Ludzie na drzewach, debiutancka powieść
Yanagihary, która dopiero teraz ukazała się w Polsce, także podzieli
czytelników. I czytając różne opinie na jej temat, odnoszę wrażenie, że Ci,
którym nie odpowiadało Małe życie są
zachwyceni Ludźmi na drzewach. Ci,
którzy byli pod wrażeniem Małego życia,
mogą się natomiast tą książka poczuć rozczarowani.
Może wyciągam złe wnioski, może
trochę generalizuję, ale mam poczucie, że trochę tak jest. Sama osobiście Ludźmi na drzewach jestem mocno
rozczarowana i kosztowało mnie to dużo wysiłku i samozaparcia, by dotrwać do
końca. I niestety, trochę przewrotnie, koniec nadaje tej książce największą
moc, sens i siłę rażenia. O ile uważam, że całość jest mocno przegadana, o tyle
ostatni rozdział Postscriptum jest
przewrotny i bardzo dobry.
Ale od początku. Ludzie na drzewach to historia Nortona
Periny, naukowca i lekarza nagrodzonego Nagrodą Nobla za odkrycie syndromu
Seleny – zaburzenia opóźniającego proces starzenia się organizmów. Naukowca,
który zostaje oskarżony o przestępstwo seksualne i gwałt na nieletnich, a
następnie skazany na śmiesznie krótką karę więzienia za swoje uczynki. Od tych
informacji zaczyna się powieść i błędnie uznałam, że głównie wokół tego tematu
będzie toczyć się akcja. Ale nie… Nim dojedziemy do sedna, a właściwie do
ostatnich stron tej książki, poznamy życie Nortona Periny od wczesnego
dzieciństwa, po późną starość. Temat, od którego zaczyna się książka, przez
bardzo długi czas, schodzi na bok lub pojawia się mocno okazjonalnie, w formie
czasem bardziej dosłownej, czasem nieco zawoalowanej, by wybrzmieć ostatecznie
na sam koniec.
I czuję się tym faktem nieco
oszukana. Sięgając po Ludzi na drzewach
nie zakładałam, że będę się przedzierać przez historię o wyprawie na tajemniczą
wyspę, leżąca gdzie na niezbadanych rejonach Pacyfiku i poznawać mitologię zamieszkujących
ją ludzi, tak odmiennych stylem życia, wyglądem i zachowaniem od ludzi żyjących
w Ameryce.
Jeśli Małe życie zdaniem niektórych było przegadane – z czym się nie
zgadzam – to Ludzie na drzewach
przegadani są po dwakroć. Nie mogłam wejść w tę historię, była dla mnie zbyt
rozwlekła, a dodatkowo rozpraszały mnie liczne przypisy, które wnosiły kolejną
porcję informacji i stanowiły jakieś 10% tej książki. Lubię trzymać się
rzeczywistości, a Ludzie na drzewach
dryfują za bardzo w stronę bajania, nierzeczywistych przypowieści i mitologii.
Na plus konstrukcja książki,
która pozwalała spojrzeć na życie Nortona Periny z dwóch różnych perspektyw.
Najpierw oczami jego współpracownika, Ronalda Kubodera, który wprowadza nas w
początek tej historii, a potem już samego Periny, który zamknięty w więzieniu,
zaczyna pisać swój pamiętnik. Ten znów okraszony jest uwagami dr Kubodery, które
dodaje kolejne istotne dla tej historii fakty – stąd liczne przypisy, które
rozbijały rytm powieści i trochę mnie drażniły. Okraszone uwagami, ale także
zredagowane przez dr Ronalda pamiętniki, sprawiają znów, że widzimy tę historię
tak, jak obaj panowie chcieli ją nam pokazać. Łapiemy się na tym, że Nortona Perinę,
oskarżonego przecież o czyny niegodne, zaczynamy obdarzać nieznaczną sympatią.
Stąd moc zakończenia, które zostawia czytelnika już bez jakichkolwiek złudzeń i
to, co zostało w całej powieści niedopowiedziane, tu pojawia się w całym swoim
„blasku”.
Książka Ludzie na drzewach bogata jest w treść. I jest to jej jednocześnie
wadą i zaletą. Możemy zastanawiać się nad słusznością poczynań Nortona, nad
tym, czy kara, którą otrzymał jest adekwatna do popełnionych czynów, czy ze
względu na swoją pozycję naukowca i Nagrodę Nobla może być ponad prawem? Możemy
też pochylić się nad losami nieznanej wyspy i jej rdzennych mieszkańców,
których życie uległo drastycznym zmianom po tym, jak dostali się na nią biali
ludzie. Czy owi „biali” mieli prawo ingerować tak silnie w zwyczaje
miejscowych, niszcząc ich tradycję, przyrodę i zamieszkujące wyspę zwierzęta? I
czy jest sens gonić za nieśmiertelnością? A może raczej – ile można poświęcić,
by tę nieśmiertelność osiągnąć?
Do tych wszystkich pytań - a
pewnie można stawiać ich jeszcze więcej - zmusza lektura Ludzi na drzewach. Niestety jestem zdania, że ta książka jest za
długa, przegadana, za bardzo rozwlekła, a zasadniczy temat gubi się w nadmiarze
innych kwestii poruszonych w książce. A zatem tym razem zmieniam frakcję i
jestem wśród tych, którzy są na nie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz