[…] Wtedy dzwoni bliski mi człowiek. Pyta, jak jeżdżę w teren. Oto
odpowiedź. Zbyt wolno, zbyt długie przerwy, nie wszędzie zdążam. W zamian za to
błahostki, błyski, strzępy.
Polska widziana z okien pociągów
i autobusów. Ta mniej uczęszczana, mijana przypadkiem, nie leżąca na głównych
trasach. Ta Polska, o której trochę się zapomina, która nie jest celem sama w
sobie, a tylko punktem podróży, strasząca przejeżdżających szyldozą,
krzykliwymi kolorami i architekturą, która wiele pozostawia do życzenia w kwestii
gustu. Polska szara, brudna, zapuszczona. Taka, którą nie idzie się pochwalić.
Polska raczej B, taka, która bardziej odpycha niż przyciąga.
Taką Polskę opisuje Michał
Olszewski, który zjechał ją chyba całą wzdłuż i wrzesz. Często wybierając
dłuższą, z pozoru mniej atrakcyjną trasę, która z perspektywy autora zamieniała
się w reporterską przygodę. Olszewski wszędzie dostrzega coś interesującego, choć
przeciętny podróżny na żadnym z tych
widoków nie zawiesiłby oka nawet na chwilę.
Zapiski na biletach to formy krótkie, zaledwie kilku stronicowe,
bardziej eseje niż reportaże. Takie migawki z podróży, schwytane chwile ulotne,
spostrzeżenia z pozoru nie warte uwagi. Wrażenia utrwalone jakby w
międzyczasie, jakby przy okazji, odnotowane gdzieś na jakimś świstku,
fragmencie biletu, kawałku znalezionego w kieszeni papieru. Autor uważnie i
wnikliwie portretuje Polskę, której my w pośpiechu nie dostrzegamy lub wolelibyśmy
jej takiej nie widzieć.
Temu snuciu się autora towarzyszy
też odpowiednia aura. Olszewski dla swoich opowiastek buduje specyficzny klimat
– jest szaro, ponuro, smutno, kształty gubią się w mroku. Dookoła beznadzieja,
zaniedbanie, smród, brud i architektoniczna katastrofa. I współtowarzysze
podróży, którzy też pozostawiają wiele do życzenia. Przy okazji tych podróży
Olszewski portretuje też nas i tu też odmalowuje się niezbyt przyjemny obrazek.
Czasem przy lekturze weźmie nas śmiech – taki trochę przez łzy.
Zapiski na biletach kojarzyć się mogą trochę ze Springerem. Obaj
Panowie nie pozostawiają suchej nitki na poczuciu gustu Polaków lub bardziej
jego braku. Z tym, że tam gdzie u Springera jest cięta riposta, ironia i tnąca
swą siłą puenta, to u Olszewskiego znajdziemy melancholię, smutek i ogólne
rozczarowanie otaczającą przestrzenią.
Choć trafny w spostrzeżeniach,
liryczny w słowach, to w tym wydaniu Olszewski jest nieco męczący. Krótkie
teksty, czasem właściwie o niczym, z chwilą ich przeczytania zlewają się w
jedną całość. Zbyt gęsto upchane, zbyt licznie zebrane, przechodzą z jednego
obrazka w drugi, bez jakiegoś bardziej wyodrębnionego motywu. Już chwilę po
odłożeniu książki właściwie nie pamięta się o czym się czytało. Teksty za
krótkie, by zaczepić się w głowie na dłużej; za dużo ich, by spamiętać coś
bardziej konkretnego.
Znużyła mnie trochę ta lektura,
choć sama do siebie mam nieco pretensji, że nie potrafiłam skupić na tych
opowieściach trochę więcej uwagi. Że codzienny pośpiech i poczucie – szybciej, więcej, szkoda czasu – wybijało mnie
z rytmu. Tak sobie myślę, że to książka w sam raz do podróży, stukot kół wybija
tempo czytania. Tak, czytać należy ją bez pośpiechu, powoli i dawkując ją sobie
we fragmentach. Tak sobie myślę, że wtedy wyciągnie się z niej nieco więcej.
Czy po nią sięgniecie – to już Wasza decyzja.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz