13 września 2017

Koliste jeziora Białorusi - Mateusz Marczewski

Lubię czytać o naszych wschodnich sąsiadach, ale nad tą książką trochę się zastanawiałam. Nie do końca przekonywał mnie jej opis. Wierzenia, mity, pogaństwo, szeptuchy – to niezupełnie mój klimat. Miałam mieszane uczucia przed lekturą, mam mieszane i po. Ale spokojnie,  nie będę tej książki palić na stosie.


Opis i zawartość książki Mateusza Marczewskiego Koliste jeziora Białorusi trochę się rozmijają. Spodziewasz się jednego, dostajesz drugie. Zamiast magii – Łukaszenką na dzień dobry w twarz. Zamiast mitów – polityka. W miejsca wierzeń, wkradała się rzeczywistość. Próbowałam nadążyć za tropem autora i przyznam, że przez większość czasu nie do końca byłam pewna do czego zmierza. Dopiero po jakimś czasie, z poczucia pewnego chaosu i mieszanki tematycznej, wyłania się spójny obraz. Koliste jeziora Białorusi nie są o mistycyzmie, wierzeniach, pogaństwie – a przynajmniej są nie tylko o tym. Nadrzędnym tematem, który stopniowo ukazuje się z na pozór luźno zebranych tekstów, to białoruska tożsamość, problem z samookreśleniem się – zarówno kulturowym, geopolitycznym, jak i językowym.

Gdyby istniało mityczne muzeum świata, w którym na aksamicie leżałyby artefakty tożsamości, gablota Białorusinów byłaby pusta. Symbole zastąpiłaby kartka z informacją o zmianie ekspozycji albo notka informująca, że eksponaty tymczasowo przeniesiono do magazynu.

Na tożsamość składa się wiele czynników, stąd i duży rozstrzał tematyczny książki. Przeczytamy tu i o dawnych dziejach Białorusi, o formowaniu się kraju, o tej części mistyczno-religijno-mitycznej, ale też o perypetiach języka białoruskiego, które spowodowały jego marginalizację. Tematy dotyczące aktualnej sytuacji społeczno-politycznej także znalazły tu miejsce. Stąd też pierwsze wrażenie zagubienia i braku tematu przewodniego.

Podróżując po Białorusi, autor dociera do tych, którym na zagubionej białoruskiej tożsamości zależy, pragną o nią walczyć, nawet jeśli jest to walka nieco nierówna. Spotkanie przez niego osoby to różnorodna mieszanka – od tych barwnych, z burzliwymi życiorysami, idących w kontrze do głównego nurtu, przez mińskich intelektualistów, mieszkańców zapomnianych wsi, po tych zwykłych, którym życie mija na prozaicznych czynnościach.

Największą zaletą tej książki jest jej klimat. Nieco senny, niespieszny, momentami nieco baśniowy. Autor przemieszcza się z miejsca w miejsce bez pośpiechu, powoli, snuje się bardziej niż podróżuje. Zabiera nas w miejsca opuszczone, zapomniane, ale i te gdzie życie tętni wciąż jednak tym wolniejszym tempem. To mnie w tej książce chyba najbardziej urzekło.

Największy problem Kolistych jezior Białorusi jest taki, że mimo bogactwa tematycznego, ciekawych informacji, interesujących postaci, jest to książka w sumie bardzo nijaka. Pozbawiona jakiegoś mocniejszego charakterystycznego rysu. Przepływa się przez nią, nie zatrzymując się na żadnym z wątków na dłużej. Ta nijakość dotyczy też języka. Jest poprawnie, ale bez jakiejkolwiek finezji.

Obiecałam, że nie będę palić tej książki na stosie i nie palę. Nie da się autorowi odmówić wiedzy, ciekawych refleksji, a także tego, że serwuje nam książkę pełną informacji o kraju, który raczej nie wygrywa w rankingach na najciekawszy kierunek podróży. Prawda jest jednak taka, że mimo swoich informacyjnych zalet, jest książką, która nie porywa. Nie porusza ani na gram. I raczej nie należy do tych, które na długo zapadają w pamięć. A jednak – napiszę to – można ją mimo jej wad przeczytać. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz