Lubię czytać o naszych wschodnich
sąsiadach, ale nad tą książką trochę się zastanawiałam. Nie do końca
przekonywał mnie jej opis. Wierzenia, mity, pogaństwo, szeptuchy – to niezupełnie
mój klimat. Miałam mieszane uczucia przed lekturą, mam mieszane i po. Ale
spokojnie, nie będę tej książki palić na
stosie.
Opis i zawartość książki Mateusza
Marczewskiego Koliste jeziora Białorusi trochę
się rozmijają. Spodziewasz się jednego, dostajesz drugie. Zamiast magii –
Łukaszenką na dzień dobry w twarz. Zamiast mitów – polityka. W miejsca wierzeń,
wkradała się rzeczywistość. Próbowałam nadążyć za tropem autora i przyznam, że
przez większość czasu nie do końca byłam pewna do czego zmierza. Dopiero po
jakimś czasie, z poczucia pewnego chaosu i mieszanki tematycznej, wyłania się
spójny obraz. Koliste jeziora Białorusi nie
są o mistycyzmie, wierzeniach, pogaństwie – a przynajmniej są nie tylko o tym.
Nadrzędnym tematem, który stopniowo ukazuje się z na pozór luźno zebranych
tekstów, to białoruska tożsamość, problem z samookreśleniem się – zarówno
kulturowym, geopolitycznym, jak i językowym.
Gdyby istniało mityczne muzeum świata, w którym na aksamicie leżałyby
artefakty tożsamości, gablota Białorusinów byłaby pusta. Symbole zastąpiłaby
kartka z informacją o zmianie ekspozycji albo notka informująca, że eksponaty
tymczasowo przeniesiono do magazynu.
Na tożsamość składa się wiele
czynników, stąd i duży rozstrzał tematyczny książki. Przeczytamy tu i o dawnych
dziejach Białorusi, o formowaniu się kraju, o tej części mistyczno-religijno-mitycznej,
ale też o perypetiach języka białoruskiego, które spowodowały jego
marginalizację. Tematy dotyczące aktualnej sytuacji społeczno-politycznej także
znalazły tu miejsce. Stąd też pierwsze wrażenie zagubienia i braku tematu
przewodniego.
Podróżując po Białorusi, autor
dociera do tych, którym na zagubionej białoruskiej tożsamości zależy, pragną o
nią walczyć, nawet jeśli jest to walka nieco nierówna. Spotkanie przez niego
osoby to różnorodna mieszanka – od tych barwnych, z burzliwymi życiorysami,
idących w kontrze do głównego nurtu, przez mińskich intelektualistów,
mieszkańców zapomnianych wsi, po tych zwykłych, którym życie mija na
prozaicznych czynnościach.
Największą zaletą tej książki
jest jej klimat. Nieco senny, niespieszny, momentami nieco baśniowy. Autor przemieszcza
się z miejsca w miejsce bez pośpiechu, powoli, snuje się bardziej niż
podróżuje. Zabiera nas w miejsca opuszczone, zapomniane, ale i te gdzie życie
tętni wciąż jednak tym wolniejszym tempem. To mnie w tej książce chyba
najbardziej urzekło.
Największy problem Kolistych jezior Białorusi jest taki, że
mimo bogactwa tematycznego, ciekawych informacji, interesujących postaci, jest
to książka w sumie bardzo nijaka. Pozbawiona jakiegoś mocniejszego
charakterystycznego rysu. Przepływa się przez nią, nie zatrzymując się na
żadnym z wątków na dłużej. Ta nijakość dotyczy też języka. Jest poprawnie, ale
bez jakiejkolwiek finezji.
Obiecałam, że nie będę palić tej
książki na stosie i nie palę. Nie da się autorowi odmówić wiedzy, ciekawych
refleksji, a także tego, że serwuje nam książkę pełną informacji o kraju, który
raczej nie wygrywa w rankingach na najciekawszy kierunek podróży. Prawda jest
jednak taka, że mimo swoich informacyjnych zalet, jest książką, która nie
porywa. Nie porusza ani na gram. I raczej nie należy do tych, które na długo
zapadają w pamięć. A jednak – napiszę to – można ją mimo jej wad przeczytać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz