17 marca 2015

Umierający detektyw - Leif GW Persson

Najtrudniej się pisze o książkach, po skończeniu których nie czuje się nic. Bo ani to na tyle złe, żeby sobie ulżyć i skrytykować, ani też na tyle dobre, by piać z zachwytu. Więc jakie? Problem chyba w tym, że Umierający detektyw jak na Perssona jest właśnie nijaki.


Tytuł Umierający detektyw nie wróży niczego dobrego i rzeczywiście – głównym bohaterem książki staje się ponad sześćdziesięcioletni, emerytowany szef sztokholmskiej policji, który niezdrowym trybem życia doprowadza się do udaru. A ponieważ nic sobie z tego faktu nie robi, wiemy, że wcześniej czy później zwiastowana tytułem katastrofa nastąpi.

Zanim jednak tak się stanie, Lars Martin Johansson przy ograniczonych możliwościach - zarówno fizycznych, jak i umysłowych - angażuje się w sprawę zgwałconej i zamordowanej przed dwudziestu pięciu laty dziewięcioletniej Yasmin. Problem tylko w tym, że kilka tygodni wcześniej ze względu na zmianę ustawy sprawa ulega przedawnieniu. Jaki więc sens w ogóle się za nią brać, skoro i tak z góry skazana jest na niepowodzenie? Jaki był zatem zamysł autora, by tę sprawę uczynić wątkiem głównym powieści?

Kto spotkał się z Perssonem wcześniej, wie, że to nie jest autor z kategorii tych, co to za główny cel stawia sobie dostarczenie czytelnikowi czystej rozrywki w postaci brawurowej, pełnej zwrotów akcji. Persson ciężar uwagi przenosi na kulisy samego śledztwa, które przy okazji staje się powodem do krytyki pewnych zjawisk. Tym razem autor piętnuje nie tylko opieszałość i niekompetencję policji, ale również szwedzkie ustawodawstwo, którego ówczesne zapisy (a mamy tu 2010 rok) dopuszczają bezkarność przestępcy - nawet jeśli udowodni mu się winę - tylko dlatego że sprawa ma więcej niż dwadzieścia pięć lat. Uciekający detektyw to także pretekst do rozważań nad społeczeństwem, w którym wciąż silnie funkcjonuje zasada oko za oko, ząb za ząb, a poczucie sprawiedliwości powoduje, że za każdą zbrodnią wcześniej czy później pójdzie kara. Rozumiem zatem zamysł autora, ale nie zmienia to faktu, że sprawa Yasmin zupełnie mnie nie emocjonowała, bo ciężko się emocjonować tym, co należy już do przeszłości. Koniec uważam za satysfakcjonujący, bo ostatecznie sprawiedliwości stało się zadość, ale całość wydaje mi się jednak nieco wymuszona i nudnawa.

Jest za to coś, za co Perssona lubię i podziwiam, i jest to jego charakterystyczny styl. Umierającego detektywa czyta się trochę jak reportaż, krótkie rozdziały, dynamiczne zmiany perspektywy, umiejętność podkreślenia w tekście tego, co rzeczywiście istotne – u Perssona powtórzenia nie nużą, a pomagają w ogarnięciu przebiegu akcji. Jeśli dorzucimy do tego szczyptę czarnego humoru, nieco ironii i talent do stworzenia postaci, która jednocześnie bawi i irytuje, to wiemy, że za pióro chwycił nie byle kto. Persson to przecież nie tylko autor świetnych kryminałów, ale również profesor kryminologii i współpracujący z policją ekspert od brutalnych zbrodni.

Warto zwrócić też uwagę na to, jak Persson barwnie pisze o jedzeniu. A pisze tak, że ślinka leci. I przy kolejnych opisach smażonego śledzia w sosie chrzanowym z ziemniaczanym puree miałam wrażenie, że czytam nie kryminał, a całkiem niezłą książkę z gatunku foodporn.

Podsumowując – solidny warsztat, ale nieco kulejąca tym razem fabuła.

1 komentarz:

  1. Nie lubię nijakich powieści, a zwłaszcza takich, gdzie główny bohater jest powyżej trzydzietu lat, choć tytuł jest intrygujący, raczej jej nie przeczytam.
    http://chcecosznaczyc.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń