Najtrudniej się pisze o
książkach, po skończeniu których nie czuje się nic. Bo ani to na tyle złe, żeby
sobie ulżyć i skrytykować, ani też na tyle dobre, by piać z zachwytu. Więc
jakie? Problem chyba w tym, że Umierający
detektyw jak na Perssona jest właśnie nijaki.
Tytuł Umierający detektyw nie
wróży niczego dobrego i rzeczywiście – głównym bohaterem książki staje się
ponad sześćdziesięcioletni, emerytowany szef sztokholmskiej policji, który
niezdrowym trybem życia doprowadza się do udaru. A ponieważ nic sobie z tego
faktu nie robi, wiemy, że wcześniej czy później zwiastowana tytułem katastrofa
nastąpi.
Zanim jednak tak się stanie, Lars Martin Johansson przy ograniczonych
możliwościach - zarówno fizycznych, jak i umysłowych - angażuje się w sprawę
zgwałconej i zamordowanej przed dwudziestu pięciu laty dziewięcioletniej
Yasmin. Problem tylko w tym, że kilka tygodni wcześniej ze względu na zmianę
ustawy sprawa ulega przedawnieniu. Jaki więc sens w ogóle się za nią brać,
skoro i tak z góry skazana jest na niepowodzenie? Jaki był zatem zamysł autora,
by tę sprawę uczynić wątkiem głównym powieści?
Kto spotkał się z Perssonem
wcześniej, wie, że to nie jest autor z kategorii tych, co to za główny cel
stawia sobie dostarczenie czytelnikowi czystej rozrywki w postaci brawurowej,
pełnej zwrotów akcji. Persson ciężar uwagi przenosi na kulisy samego śledztwa,
które przy okazji staje się powodem do krytyki pewnych zjawisk. Tym razem autor
piętnuje nie tylko opieszałość i niekompetencję policji, ale również szwedzkie
ustawodawstwo, którego ówczesne zapisy (a mamy tu 2010 rok) dopuszczają bezkarność
przestępcy - nawet jeśli udowodni mu się winę - tylko dlatego że sprawa ma
więcej niż dwadzieścia pięć lat. Uciekający
detektyw to także pretekst do rozważań nad społeczeństwem, w którym wciąż
silnie funkcjonuje zasada oko za oko, ząb
za ząb, a poczucie sprawiedliwości powoduje, że za każdą zbrodnią wcześniej
czy później pójdzie kara. Rozumiem zatem zamysł autora, ale nie zmienia to
faktu, że sprawa Yasmin zupełnie mnie nie emocjonowała, bo ciężko się
emocjonować tym, co należy już do przeszłości. Koniec uważam za
satysfakcjonujący, bo ostatecznie sprawiedliwości stało się zadość, ale całość
wydaje mi się jednak nieco wymuszona i nudnawa.
Jest za to coś, za co Perssona
lubię i podziwiam, i jest to jego charakterystyczny styl. Umierającego detektywa czyta się trochę jak reportaż, krótkie
rozdziały, dynamiczne zmiany perspektywy, umiejętność podkreślenia w tekście
tego, co rzeczywiście istotne – u Perssona powtórzenia nie nużą, a pomagają w
ogarnięciu przebiegu akcji. Jeśli dorzucimy do tego szczyptę czarnego humoru,
nieco ironii i talent do stworzenia postaci, która jednocześnie bawi i irytuje,
to wiemy, że za pióro chwycił nie byle kto. Persson to przecież nie tylko autor
świetnych kryminałów, ale również profesor kryminologii i współpracujący z
policją ekspert od brutalnych zbrodni.
Warto zwrócić też uwagę na to,
jak Persson barwnie pisze o jedzeniu. A pisze tak, że ślinka leci. I przy
kolejnych opisach smażonego śledzia w sosie chrzanowym z ziemniaczanym puree
miałam wrażenie, że czytam nie kryminał, a całkiem niezłą książkę z gatunku foodporn.
Podsumowując – solidny warsztat,
ale nieco kulejąca tym razem fabuła.
Nie lubię nijakich powieści, a zwłaszcza takich, gdzie główny bohater jest powyżej trzydzietu lat, choć tytuł jest intrygujący, raczej jej nie przeczytam.
OdpowiedzUsuńhttp://chcecosznaczyc.blogspot.com/