Po kolejną część radosnej twórczości Ake Edwardsona, z komisarzem
Erikiem Winterem w roli głównej, sięgnęłam z rozpędu, kierowana uporem i
poczuciem przyzwoitości. Nie lubię kończyć serii, nie doczytawszy jej do końca,
ale tu się poddaję.* Nie mam siły, szkoda mi czasu, ciekawsze
książki stoją na półce i niepotrzebnie czekają.
Göteborg, podrzędny i nie cieszący się specjalna sławą hotel. To tu, w
pokoju numer 10, znaleziono zwłoki młodej kobiety. Erik Winter, który przybywa
na miejsce zbrodni, uświadamia sobie, że kiedyś już tu był. Właśnie w tym
pokoju. I że prowadzone wtedy śledztwo, związane z zaginięciem innej kobiety,
nie zostało rozwiązane. Instynkt podpowiada komisarzowi, że te dwie sprawy mogą
mieć ze sobą coś wspólnego, mimo że od poprzedniej minęło osiemnaście lat.
Wkrótce pojawiają się kolejne ofiary…
Siódma część serii o Eriku Winterze Pokój
numer 10 to gwóźdź do trumny. Naprawdę wierzyłam, że będzie lepiej, że jest
sens brnąć przez kolejne części, by dowiedzieć się, co dalej z losami Erika Wintera
i jego kolegów z pracy. Ale dłużej nie mogę, poddaję się i nie zamierzam
kontynuować serii. Co więcej – naprawdę zastanawiam się, co widzą fani
Edwardsona w jego twórczości, bo coś przecież widzą, czego nie dostrzegam ja. [Jeśli ktoś taki tu zagląda, to będzie mi miło jak mnie oświeci. Chętnie
podyskutuję :)
Nie dość, że akcja przez ¾ książki ciągnęła się jak flaki z olejem, to
jeszcze pozbawiona była jakiegokolwiek napięcia, a do tego poprzerywana
wstawkami z początków kariery Erika. W sumie fajnie, czemu nie, ale dlaczego
dopiero takie wstawki w siódmej części? Nie za późno trochę? Miałam wrażenie,
że autorowi totalnie zabrakło pomysłu na książkę, ale żeby jakoś dobić do tych
czterystu paru stron, to nawsadzał jakichś historii z przeszłości. Na siłę to
było i czasem zupełnie niepotrzebne. Siódma część mogła być spokojnie o połowę
krótsza. I wydaje mi się, że wyszłoby to jej na dobre.
Problem z Edwardsonem polega też na tym, że długo się rozkręca.
Zakładam, że tak powolnie tocząca się akcja ma wzbudzić napięcie w czytelniku,
ale Pokój numer 10 to jest akurat
druga książka Ake Edwardsona, przy której zdarzyło mi się przysnąć, więc z tym
napięciem to tak marniutko jest. Słabiutko. Wręcz nie ma go wcale. Gdzieś tak
pięćdziesiąt stron przed końcem wszystko przyspiesza i nagle – koniec! Taki
edwardsonowy standard. Przetrzymać czytelnika, wynudzić, poczym przyspieszyć i
zostawić z rozczarowującym zakończeniem.
Dlatego, po siedmiu częściach, po utwierdzeniu się w przekonaniu, że to
nie ma sensu, Ake Edwardsonowi mówię „cześć” i mam w głębokim poważaniu dalsze
losy Erika Wintera, jego rodziny i kolegów z pracy. Naprawdę mam to głęboko
gdzieś i Wy też powinniście mieć.
*
Przyznaję się bez bicia, że nie udało mi się również doczytać serii Lizy
Marklund o Annice Bengtzon. Podobnie jak z Edwardsonem, na siódmym tomie
skończyła mi się cierpliwość.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz