26 października 2016

Miasto ślepców - Jose Saramago

Znów przedawkowałam literaturę faktu i zapragnęłam trochę oderwać się od rzeczywistości. Wejść dla odmiany w fikcję literacką, zanurzyć się w jakiejś historii. Problem jednak w tym, że nie mam nosa do powieści. Mam kilka ulubionych nazwisk, które zazwyczaj gwarantują mi w miarę przyzwoitą lekturę, najczęściej jednak wybieram w ciemno. Tak jak i teraz. Miasto ślepców Jose Saramago pałętało mi się na czytniku, więc zaryzykowałam. Niestety – nie powaliła mnie ta książka na kolana. I tak, wiem, że Saramago jest noblistą – mimo wszystko, jestem mocno rozczarowana.


Saramago zabiera nas w miejsce, gdzie czas i przestrzeń nie mają znaczenia, gdzie ludzie pozbawieni są tożsamości. Pozbawienia są też wzroku. Nagle, przypadkiem, z dnia na dzień – wszyscy mieszkańcy bliżej nieokreślonego miasta, w bliżej nieokreślonym kraju stają się ślepcami. Tylko jednej osobie udaje się uniknąć tajemniczej epidemii i to ona staje się świadkiem stopniowego upadku człowieczeństwa.

Miasto ślepców nie jest łatwą lekturą, z dwóch powodów. Pierwszy, który od razu rzuca się w oczy to styl, w którym napisana jest powieść. Długie, wielokrotnie złożone zdania i dialogi, które w żadne sposób nie są wyodrębnione w tekście, a wręcz zlewają się z nim. Co tu dużo mówić – nie czyta się tego lekko i łatwo się czasem pogubić w tym, kto właściwie mówi, czy nadal mówi, czy może jego wypowiedź skończyła się kilka linijek temu, tylko przegapiliśmy jej koniec. Taka forma szybko męczy. I tu pojawia się kolejny problem – bo w tak skondensowanym tekście trudno zrobić przerwę; nawet jeśli nie ma się już ochoty na dalsze czytanie, trzeba robić to dalej, aż łaskawie pojawi się kropka lub kolejny akapit. Może marudzę, ale mnie osobiście to wymęczyło. Podobnie jak złote myśli autora, regularnie przemycane w tekście, które momentami ocierały się o „coelhowszczyznę”. Tak, wciąż pamiętam, że to noblista, ale takich rzeczy nie wybaczam.

Drugi powód – pełny naturalizm. Jose Saramago nie bawi się w delikatność i zarzuca czytelnika bardzo sugestywnymi opisami. Niemal nurzamy się podczas lektury we wszechobecnym brudzie, fekaliach, rozkładających się zwłokach ludzkich lub zwierzęcych, gnijących resztkach jedzenia. Mnie osobiście to nie rusza, ale domyślam się, że dla niektórych czytelników może okazać się to zbyt ciężkostrawne. Ruszyło mnie natomiast coś innego – równie bezpośrednio i bez owijania w bawełnę Saramago opisuje relacje międzyludzkie, zachowanie człowieka w ekstremalnych warunkach i to były te momenty, które skutecznie podnosiły mi ciśnienie.

W zasadzie to znalazłby się jeszcze powód trzeci, który nieco zniechęca do lektury. Sam pomysł zacny, początek – mimo stylu – intrygujący. Nie ukrywam, że na początku miałam ochotę na więcej, ciekawa byłam tego, jak potoczą się losy ślepców i jaki będzie finał tej historii. Z czasem jednak powieść wytraca tempo, staje się nużąca, trochę nudna, a sam finał okazuje się bardzo rozczarowujący, zbyt naiwny. Właściwie to zabrakło mi jakiejś puenty. Osobiście zakończyłabym tę powieść jakieś sto stron wcześniej, nawet wiem, w którym dokładnie momencie, ale nie chciałabym „spoilerować”. 

Ja wiem, jaki był zamysł autora. Wiem, że Saramago chciał pokazać mechanizmy rządzące naturą ludzką, upadek i zezwierzęcenie człowieka zmuszonego do radzenia sobie w ekstremalnych warunkach, stopniowy proces zanikania kręgosłupa moralnego. Wiem, że można to także odczytać jako metaforę świata, w którym zawsze silniejszy zdominuje słabszego, ktoś krzywdzi, a ktoś jest krzywdzony, świata w którym człowiek człowiekowi w imię czegoś może zgotować piekło. Ja to wszystko rozumiem, ale nie kupuję. Jose Saramago absolutnie do mnie nie przemawia, a jego mądrości życiowe bardziej irytują niż skłaniają do zadumy i refleksji nad kondycją człowieka i świata.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz