Znów przedawkowałam literaturę
faktu i zapragnęłam trochę oderwać się od rzeczywistości. Wejść dla odmiany w
fikcję literacką, zanurzyć się w jakiejś historii. Problem jednak w tym, że nie
mam nosa do powieści. Mam kilka ulubionych nazwisk, które zazwyczaj gwarantują
mi w miarę przyzwoitą lekturę, najczęściej jednak wybieram w ciemno. Tak jak i
teraz. Miasto ślepców Jose Saramago
pałętało mi się na czytniku, więc zaryzykowałam. Niestety – nie powaliła mnie
ta książka na kolana. I tak, wiem, że Saramago jest noblistą – mimo wszystko,
jestem mocno rozczarowana.
Saramago zabiera nas w miejsce,
gdzie czas i przestrzeń nie mają znaczenia, gdzie ludzie pozbawieni są
tożsamości. Pozbawienia są też wzroku. Nagle, przypadkiem, z dnia na dzień –
wszyscy mieszkańcy bliżej nieokreślonego miasta, w bliżej nieokreślonym kraju
stają się ślepcami. Tylko jednej osobie udaje się uniknąć tajemniczej epidemii
i to ona staje się świadkiem stopniowego upadku człowieczeństwa.
Miasto ślepców nie jest łatwą lekturą, z dwóch powodów. Pierwszy,
który od razu rzuca się w oczy to styl, w którym napisana jest powieść. Długie,
wielokrotnie złożone zdania i dialogi, które w żadne sposób nie są wyodrębnione
w tekście, a wręcz zlewają się z nim. Co tu dużo mówić – nie czyta się tego
lekko i łatwo się czasem pogubić w tym, kto właściwie mówi, czy nadal mówi, czy
może jego wypowiedź skończyła się kilka linijek temu, tylko przegapiliśmy jej
koniec. Taka forma szybko męczy. I tu pojawia się kolejny problem – bo w tak
skondensowanym tekście trudno zrobić przerwę; nawet jeśli nie ma się już ochoty
na dalsze czytanie, trzeba robić to dalej, aż łaskawie pojawi się kropka lub
kolejny akapit. Może marudzę, ale mnie osobiście to wymęczyło. Podobnie jak
złote myśli autora, regularnie przemycane w tekście, które momentami ocierały
się o „coelhowszczyznę”. Tak, wciąż pamiętam, że to noblista, ale takich rzeczy
nie wybaczam.
Drugi powód – pełny naturalizm.
Jose Saramago nie bawi się w delikatność i zarzuca czytelnika bardzo
sugestywnymi opisami. Niemal nurzamy się podczas lektury we wszechobecnym
brudzie, fekaliach, rozkładających się zwłokach ludzkich lub zwierzęcych,
gnijących resztkach jedzenia. Mnie osobiście to nie rusza, ale domyślam się, że
dla niektórych czytelników może okazać się to zbyt ciężkostrawne. Ruszyło mnie
natomiast coś innego – równie bezpośrednio i bez owijania w bawełnę Saramago
opisuje relacje międzyludzkie, zachowanie człowieka w ekstremalnych warunkach i
to były te momenty, które skutecznie podnosiły mi ciśnienie.
W zasadzie to znalazłby się
jeszcze powód trzeci, który nieco zniechęca do lektury. Sam pomysł zacny,
początek – mimo stylu – intrygujący. Nie ukrywam, że na początku miałam ochotę
na więcej, ciekawa byłam tego, jak potoczą się losy ślepców i jaki będzie finał
tej historii. Z czasem jednak powieść wytraca tempo, staje się nużąca, trochę
nudna, a sam finał okazuje się bardzo rozczarowujący, zbyt naiwny. Właściwie to
zabrakło mi jakiejś puenty. Osobiście zakończyłabym tę powieść jakieś sto stron
wcześniej, nawet wiem, w którym dokładnie momencie, ale nie chciałabym „spoilerować”.
Ja wiem, jaki był zamysł autora.
Wiem, że Saramago chciał pokazać mechanizmy rządzące naturą ludzką, upadek i
zezwierzęcenie człowieka zmuszonego do radzenia sobie w ekstremalnych warunkach,
stopniowy proces zanikania kręgosłupa moralnego. Wiem, że można to także
odczytać jako metaforę świata, w którym zawsze silniejszy zdominuje słabszego,
ktoś krzywdzi, a ktoś jest krzywdzony, świata w którym człowiek człowiekowi w
imię czegoś może zgotować piekło. Ja to wszystko rozumiem, ale nie kupuję. Jose
Saramago absolutnie do mnie nie przemawia, a jego mądrości życiowe bardziej
irytują niż skłaniają do zadumy i refleksji nad kondycją człowieka i
świata.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz