Przeczytałam Zarazę Jerzego Ambroziewicza i muszę przyznać, że spodziewałam się
większego szału. Nie specjalnie poruszyła mnie ta książka. Właściwie to
powiedziałabym, że bardzo poprawna, ale nie na długo zapadająca w pamięć. Jak
na taki temat, to trochę bez ikry.
A na warsztat poszła epidemia
czarnej ospy, która wybuchła w lipcu 1963 roku we Wrocławiu. Niespodziewanie
zaatakowała, wprowadzając w zdumienie lekarzy, budząc postrach pośród
mieszkańców miasta, wywołując chaos i zamieszanie. Jerzy Ambroziewicz opisuje
akcję walki z epidemią: mobilizację lekarzy, wyjątkowo sprawne działania
dotychczas skostniałego aparatu władzy, zamykanie szpitali i izolację chorych.
Opisuje sytuację w zamkniętym mieście i życie jego mieszkańców, którym przyszło
się zmierzyć z nietypową sytuacją i jakoś nauczyć się w niej żyć. W zasadzie
temat samograj, a mam wrażenie, że autor nie ograł go właściwie.
Myślałam, że Zarazę będę czytać z wypiekami na twarzy, niespokojna od napięcia i
emocji. Tymczasem tekst Jerzego Ambroziewicza emocji nie wywołuje żadnych.
Czyta się go z umiarkowanym zainteresowaniem. Jak na taki temat jest to co
najmniej dziwne. Aż prosi się o napięcie rosnące wraz z liczbą ofiar i
zarażonych, wraz z coraz bardziej gorączkowo działającymi lekarzami, wraz ze strachem
narastającym w mieszkańcach. Tymczasem miałam wrażenie, że w Zarazie dominuje ton lekki, tak jakby
autor opowiadał jakąś przyjemną anegdotkę, a nie o szalejącej w mieście
epidemii czarnej ospy. Klimatu grozy, napięcia – tak, tego zdecydowanie mi w tym
tekście zabrakło. A przecież autora nie ograniczała forma, bo w reporterskiej
opowieści – a taki gatunek reprezentuje Zaraza
– jest miejsce, żeby trochę popłynąć, podkręcić to i owo, wciąż jednak
trzymając się faktów.
Nie jest jednak tak, że uważam
czas spędzony na lekturze za zupełnie stracony. Choć nie porwała mnie ta
książką, to mimo wszystko całkiem ciekawie czytało się o tym, jak sobie w
ówczesnych czasach radzono z rozprzestrzeniającą się chorobą, jak wyglądała
praca służby zdrowia i innych jednostek w sytuacji kryzysowej - bez komórek,
bez internetu, bez wszystkich dobrodziejstw czasów współczesnych, z
ograniczonym dostępem do sprzętu medycznego, leków, podstawowych rzeczy
niezbędnych do prawidłowego funkcjonowania szpitala. Z perspektywy dzisiejszych
czasów stanowi to pewnego rodzaju ciekawostkę.
Zaraza to nie tylko historia o rozprzestrzeniającej się czarnej
ospie, to też studium psychologiczne człowieka w obliczu zagrożenia. Ile
postaci w książce, tyle postaw i reakcji. Obserwujemy lekarzy gotowych do
poświęceń, pracujących z narażeniem życia, ale też takich którzy przegrali ze
strachem i unikali odpowiedzialności. Czytamy o ludziach zamkniętych w
szpitalach czy izolatorach, odciętych od swojego dotychczasowego świata,
zmagających się z odizolowaniem i wynikającymi z tego ograniczeniami. A także o
tym, jak zmieniały się relacje międzyludzkie pod wpływem narastającego
zagrożenia życia.
To, co mnie zaskoczyło w Zarazie to język, który, o dziwo, nie
odstawał specjalnie od dzisiejszego. Choć ten tekst ma już ponad pięćdziesiąt
lat – współczesna edycja jest wznowieniem wydania z 1965 roku – czyta się go
bez większych trudności, wszystko jest zrozumiałe, przejrzyste, nie ma
sformułowań, które mogłyby sprawić jakiś większy kłopot. Styl – tu chciałoby
się czegoś więcej, znacznie ciekawej czyta się książkę, w której styl pełni
równie ważną rolę co treść. Zaraza pod
tym względem nie imponuje – jest zwyczajnie, poprawnie, bez językowych
szaleństw.
To mogłaby być mocna,
wstrząsająca, wywołująca silne emocje książka. A jest zaledwie poprawnym
tekstem, przez który leci się szybko, lekko i chyba trochę bezrefleksyjnie.
Szkoda, bo temat naprawdę miał potencjał. Można przeczytać w ramach
ciekawostki, odradzać lektury nie będę, ale nie widzę też powodu, by okrzyknąć
ją książką roku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz