Sięgnęłam po nią trochę przez
przypadek, zupełnie nie przypuszczając, w co się pakuję. A potem nie mogłam się
od niej oderwać, choć czytanie jej sprawiało psychiczny ból. Dawno nie czytałam
książki niosącej ze sobą tak silny ładunek emocjonalny. Dawno nie przeczołgała
mnie tak żadna lektura, choć szczycę się tym, że niewiele rzeczy jest w stanie
mnie ruszyć. Małe życie Hanyy Yanagihary
tnie niczym nóż, rani do kości, sieje w duszy spustoszenie. A jednak bez
wahania stwierdzę, że jest to najlepsza powieść, jaką w tym roku czytałam.
Jedna z najlepszych jaką czytałam w ogóle.
Bohaterami Małego życia jest czwórka przyjaciół. Poznajemy ich w momencie,
kiedy właśnie wchodzą w dorosłe życie, kiedy próbują zrealizować swoje
marzenia. Willem pragnie być aktorem, JB artystą malarzem, Malcolm wziętym
architektem, Jude prawnikiem. Choć na początku grają oni równorzędne role,
bardzo szybko pierwsze skrzypce w tej książce zaczyna grać Jude. To jego
historia zdominuje tę powieść, to jego losy wstrząsną czytelnikiem dogłębnie.
Choć od pierwszych stron czuje się, że to nie będzie lekka lektura, ogrom
cierpień, jakich w swoim życiu doświadczył Jude, przytłacza.
Hanya Yanagihara na szczęście nie
trzyma się chronologii, przemieszcza się w czasie, stopniowo odsłaniając coraz
więcej szczegółów z życia Jude’a. Na szczęście, bo chyba tylko dzięki temu jako
tako można się uporać z emocjami towarzyszącymi czytaniu. Małe życie jest trochę jak narkotyk – wiemy, że czytanie tej
powieści robi nam krzywdę, a jednocześnie nie możemy przestać - tak silnie
wciąga ta książka, tak trudno wyjść z tej historii, która odpycha i fascynuje
jednocześnie. I właśnie to stanowi o sile tej książki, to właśnie z tego powodu
nie sposób o niej zapomnieć.
Małe życie nie jest wcale takie małe, w papierze to ponad osiemset
stron. Zawsze przy tak obszernych lekturach mam obawę, jak sobie poradzi autor
z poprowadzeniem historii, czy udźwignie ciężar objętości i nie zarzuci
czytelnika niepotrzebnymi szczegółami, dygresjami rozbijającymi główny nurt,
czy będzie potrafił stworzyć wiarygodnych bohaterów i sensownie poprowadzić ich
losy. Hanyi Yanagiharze to wszystko się udało. Napisała książkę, która uzależnia,
którą trawi się jeszcze długo po jej skończeniu, stworzyła historię, która ze
strony na stronę coraz bardziej absorbuje i bohaterów tak prawdziwych, że
niemal wchodzimy w ich skórę.
Małe życie niesie ze sobą tyle treści, porusza tak wiele tematów (w
końcu towarzyszmy bohaterom kilkanaście dobrych lat), że wydaje mi się, że
każdy zinterpretuje tę książkę po swojemu, każdy gdzie indziej postawi akcent.
Dla mnie jest to książka o tym, jak niewiarygodną krzywdę może człowiek
wyrządzić drugiemu człowiekowi, o bolesnej i trudnej drodze wychodzenia z
traumy, radzeniu sobie z codziennością, kiedy przeszłość jest tak bolesna, że
nie sposób z nią żyć. Jest to też książka o sile przyjaźni, o tym, jak wiele
można zrobić, poświęcić i wyrzec się dla drugiego człowieka i o tym, jak wiele
z tych starań idzie na marne. Bo czy można uratować kogoś, kto tak mocno
pragnie odejść?
Przyznam szczerze, że bałam się
pisać o tej książce i nie jestem przekonana, czy choć trochę udało mi się oddać
jej charakter. Dawno nie czytałam powieści, która zrobiła na mnie tak silne
wrażenie, którą niemal odchorowałam, a o takich pisze się najtrudniej. To, o
czym piszę, to tylko promil tego, co zafunduje Wam autorka.
Macie prawo obawiać się tej
książki, bo to historia, w której wręcz pragnie się happy endu z obawy, że nie
da się więcej udźwignąć smutku i rozpaczy. Rozdzierająca – to słowo chyba
najlepiej oddaje charakter tej lektury. A jednak uwierzcie mi, musicie tę
książkę przeczytać. Mocna, potwornie obciążająca, a jednocześnie cholernie
dobra lektura. Ja Was nie proszę, ja Wam wręcz nakazuję – czytajcie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz