Odgrzewany kotlet. To
stwierdzenie chyba najtrafniej oddaje moje odczucia po lekturze Najwyższej sprawiedliwości duetu
Hjorth&Rosenfeldt. Seria z Sebastianem Bergmanem, a to jest już jej szósta
część, niestety staje się coraz bardziej przewidywalna i coraz mniej ekscytująca.
Od początku najmocniejszą stroną
tej serii był nie tyle wątek kryminalny, co bardziej międzyludzkie relacje.
Panowie stworzyli bohaterów z krwi i kości, charakterystycznych, z bardzo
mocnymi osobowościami i uwikłali ich w skomplikowaną sieć wzajemnych relacji.
To wyróżniało tę serię na tle innych, bo bardziej niż intryga kryminalna, uwagę przykuwał wątek obyczajowy. Po książki
tej dwójki sięgało się po to, by sprawdzić, co słychać u ekipy z Krajowej
Policji Kryminalnej, co znów narozrabiał Sebastian Bergman i jakie atrakcje
przewidzieli tym razem dla swoich bohaterów autorzy. Wątek kryminalny, niezależnie
od tego, czy trzymał poziom i podnosił ciśnienie, schodził tu na drugi plan i
bardziej towarzyszył niż stanowił główny trzon akcji. To co najważniejsze
rozgrywało się na poziomie międzyludzkim pomiędzy piątką bohaterów: Torkelem,
Ursulą, Vanją, Billym i Sebastianem. To właśnie dlatego sięgało się po książki
Panów Michaela Hjortha i Hansa Rosenfeldta, i to właśnie perypetie osobiste
bohaterów ekscytowały najbardziej. Jeśli to zaczyna kuleć, seria traci cały
swój urok.