Odkładam ją na półkę, a potem
biorę z powrotem. Wertuję kartki, czytam jeszcze raz fragmenty i zastanawiam
się – jak to właściwie jest tym z Nie ma Mariusza
Szczygła? Mija kolejny dzień odkąd przeczytałam tę książkę i nie daje mi ona
spokoju, choć nie umiem odpowiedzieć jednoznacznie na pytanie – jest zachwyt,
czy go nie ma?
Trudno przypisać tę książkę do
jednej konkretnej kategorii – nie pozwala na to ani różnorodność tematów, ani
też form, po które sięga autor. Obok tych bardziej klasycznych tekstów, takich
jak reportaż czy esej, znajdziemy też takie, które trudno sklasyfikować. W
jednej historii znajdziemy tabelkę z Excela, w drugiej – wykropkowane miejsca,
luki, w których możemy sobie sami dopowiedzieć to, co niedopowiedziane. Obok
tekstów długich, znajdziemy też bardzo krótkie, czasem tylko jednozdaniowe.
Mariusz Szczygieł w Nie ma bawi się
formą, nagina ją do swoich potrzeb, dostosowuje do opowiadanych historii. Czym
zaskakuje, ale też i uwiera. Mnie te eksperymentalne formy bardziej jednak
uwierają niż zachwycają. Lubię zabawy słowem, formą – już niekoniecznie.