Co mogłoby się stać, gdyby
któregoś dnia Islandia straciła kontakt z całym światem? Taką alternatywną wersję
wydarzeń kreuje Sigríður Hagalín Björnsdóttir w swojej debiutanckiej książce Wyspa. Przyczyną odcięcia od świata
staje się niewyjaśniona awaria, w wyniku której przestaje działać internet,
linie telefoniczne realizują tylko rozmowy krajowe, łączność z jednostkami
lotniczymi i morskimi zostaje przerwana. Z początku niewinnie wyglądająca sytuacja
szybko przeradza się w ogólnopaństwowy kryzys, który potęguje nieobecność prezydenta
i premiera w kraju. W stabilnie dotychczas funkcjonujące państwo wkrada się
chaos i bezprawie, które powodują upadek norm społecznych i rozpad relacji
międzyludzkich.
Nie przyczyny kryzysu interesują
autorkę, a to, jak wpływa on na poszczególne sfery życia. W tej pesymistycznej wizji
jako pierwsi egzaminu nie zdają politycy – ważniejsze stają się partykularne
interesy niż dobro ogółu. Rozpoczynają się intrygi, walki o stołki i
manipulacje, w co szybko zostają wciągnięte media. Te ostatnie, zamiast prawdy
zaczynają serwować fałszywe informacje, kreując rzeczywistość na potrzeby
sprawujących władzę. Ryba psuje się od głowy, mówi przysłowie i potwierdzenie
tego znajdujemy w tej powieści. Niestabilna sytuacja na szczycie powoduje wzrost
niezadowolenia społecznego: wybuchają zamieszki, rośnie przestępczość, eskaluje
agresja. Szybko zaczyna działać zasada silniejszego, a dotychczas przyjęte
normy przestają obowiązywać.
Wyspa to tylko fantazja, wymysł autorki, który jednak bardzo
niepokoi. I nie ze względu na drastyczne opisy, spektakularne katastroficzne
wizje i brutalne obrazy – tego nie znajdziemy w tej książce. Paradoksalnie
autorka snuje swoją opowieść niespiesznie, spokojnie, bez efekciarskich
zagrywek i popisów. Jej styl jest bardzo oszczędny – unika szczegółowych
opisów otaczającej rzeczywistości, nie wdaje się w budowanie psychologicznej
głębi swoich postaci, relacjonuje wszystko na chłodno. Może to być wynik
wykonywanego zawodu – Sigríður Hagalín Björnsdóttir jest dziennikarką, a oszczędność
słowa i dystans do rzeczywistości są wpisane w charakter tej pracy. Może to być
także zabieg celowy – im mniej szczegółów tym bardziej uniwersalny staje się
przekaz powieści. I to właśnie niepokoi najbardziej. Autorka osadza akcję na
Islandii, ale równie dobrze te wydarzenia mogłyby mieć miejsce gdziekolwiek. Zaczynamy sobie wyobrażać, co mogłoby się dziać w państwie znacznie
mniej stabilnym i biedniejszym niż Islandia; jaki obrót mogłaby wtedy przyjąć
sytuacja?
Wyspa to political fiction, ale fiction, które wydaje się być
bardzo realne. Autorka zwraca uwagę na kondycję współczesnego świata i diagnozuje
jego problemy. Wskazuje jak kruche są fundamenty, na których opieramy naszą
rzeczywistość i jak niewiele wystarczy, by obrócić je w proch. Na naszych
oczach idylliczna Islandia przeobraża się w kraj odpychający, mroczny, będący
zaprzeczeniem samego siebie. Najsilniej na wyobraźnię działają jednak obrazy
przemian zachodzących w ludziach, których świat wali się w gruzach. Jak bardzo
można ulec zezwierzęceniu? Jak daleko można się posunąć w walce o przetrwanie?
Czy są granice moralne, których nie da się przekroczyć?
Pytań, z którymi zostawia autorka
czytelnika po lekturze tej książki, jest znacznie więcej. Skromna w formie
książka okazuje się być mocno sugestywna, skłaniająca do refleksji i budząca
niepokój, a przedstawione w niej wizje na długo pozostają w głowie.
Na Islandii i bez awarii w głowach niektórych powstają takie krwawe wizje, że strach myśleć, co by było z awarią ;)
OdpowiedzUsuńTo prawda :)
Usuń