Nowy książka Yrsy Sigurdardóttir
jest dla mnie dużym zaskoczeniem. Dużym, bo gdyby ktoś podał mi ją bez okładki
i nie miałabym wiedzy, kto jest jej autorem, to w życiu nie powiedziałabym, że
jest to pisarz doświadczony, z wyrobionym, charakterystycznym własnym stylem i
kupą innych powieści na koncie. Raczej obstawiałabym świeżaka, który zalicza
przyzwoity debiut, ale czeka go jeszcze sporo pracy, by móc powiedzieć o nim –
dobry. Ale na litość boską! – to Yrsa, pisarka, którą lubię, cenię i która zawsze
dostarczała mi sporo wrażeń. A tu co? A tu klops – niby da się go zjeść, ale
jadało się lepsze. Trochę niedoprawiony, trochę bez smaku. Ani specjalnie zły,
ani też wyjątkowo dobry. Ot, taki sobie nijaki. I taka jest właśnie ta książka.
Detektyw Huldar dostaje swoje
pierwsze samodzielne śledztwo. Ofiarą jest kobieta, świadkiem popełnionego
przestępstwa – jej małoletnia córka. Bestialskie morderstwo, niezrozumiały ciąg
liczb znaleziony na miejscu zbrodni, dziewczynka, która nie chce niczego
powiedzieć – to wszystko tylko komplikuje już i tak niełatwą sytuację. Z pomocą
przychodzi Freyia, psycholog dziecięca ze schroniska dla nieletnich, która
próbuje wydobyć z małej zeznania.
Tymczasem morderca atakuje ponownie…
Odziedziczone zło otwiera nową serię Sigurdardóttir i jak donoszą
opisy na czwartej stronie okładki, jest to „początek ekscytującego nowego
kierunku” w jej twórczości i najlepsza jak dotąd powieść, którą udało jej się
stworzyć. No jeśli tak, to wybaczcie, ale ja będę polemizować.
Kierunek może i nowy – w końcu
nowa seria i nowy bohater. Detektyw Jónas Huldar może nie jest tak błyskotliwy,
zabawny i inteligentny jak prawniczka Thora (bohaterka poprzedniej serii), ale
ostatecznie nie ma się o co do niego przyczepić. Akurat w kwestii kreowania
postaci nie mam Yrsie nic do zarzucenia. Ale że jest to kierunek ekscytujący – to już trochę za dużo powiedziane.
Ekscytację odczuwałam może przez pierwsze trzydzieści stron, którymi autorka
rzeczywiście mnie zaintrygowała. Udało jej się zbudować napięcie, zasiać
ziarnko niepokoju, podnieść delikatnie ciśnienie, ale potem to wszystko szlag
trafił. Napięcie się rozmyło, rozlazło i mimo kolejnych zbrodni, które pojawiają
się w fabule, nie udało się już go odbudować. Właściwie to nie wiem dlaczego,
bo w sumie autorce nie można zarzucić braku „fantazji” w uśmiercaniu kolejnych
osób, ale mimo to całość okazała się dość bezpłciowa i resztę książki przeczytałam
ze średnim zainteresowaniem. Po cichu liczyłam na jakieś mocne uderzenie w
finale, ale ono również nie nastąpiło. Co więcej, dość szybko domyśliłam się,
kto za tymi wszystkimi zbrodniami stoi, a nie zdarza mi się to zbyt często. Co
tylko świadczy o tym, że próba zmylenia tropów przez autorkę była grubo
ciosana, skoro nawet ja się nie dałam nabrać. Intryga? Miewała Yrsa lepsze.
Początek zapowiadał coś znacznie bardziej porywającego. Całość – no niby
poprawna, jeśli napisałby tę książkę ktoś, kto właśnie rozpoczyna swoją karierę
pisarską, ale po Sigurdardóttir spodziewałabym się znacznie więcej.
Gdzie się podział ten niesamowity
nastrój grozy, który potrafiła stworzyć autorka w swoich poprzednich książkach?
Gdzie to poczucie balansowania na pograniczu tego co realne, a tego, czego nie
da się ogarnąć rozumem? Gdzie ten strach towarzyszący lekturze i atmosfera napięcia ocierająca się o stan przedzawałowy? Tego wszystkiego zabrakło, więc nie wiem,
co miałoby być takie ekscytujące w nowym kierunku, który obrała sobie autorka.
W Odziedziczonym złu pisarka startuje
z wysokiego C, a potem jedzie na oparach. Ja tu żadnego powodu do ekscytacji
nie widzę.
Co do stwierdzenia, że to
najlepsza jak dotąd powieść autorki – no cóż, mam w tej kwestii inne
zdanie. Najlepsza z dotychczasowych w moim osobistym rankingu, to była piąta część
serii o Thorze, Spójrz na mnie, którą
czytałam jeszcze w pozablogowym życiu. I do tej pory żadna z książek Yrsy jej
nie dorównała. I dlatego tak bardzo wkurzają mnie opisy
na okładce, bo żadne z nich, w moim odczuciu, nie jest prawdą.
Czy jest to zła książka? Nie, nie
jest. Jej największym problemem jest to, że jest poprawnie nijaka, co autorce z
takim dorobkiem nie powinno się przytrafić. Chcecie – przeczytajcie, a potem będziemy
sobie dyskutować.
I na koniec jeszcze jedna rzecz –
w blurbie na okładce czytamy, że córka ofiary (Margaret) ma jedenaście lat. W
opisie książki na stronie wydawcy – że siedem. To w końcu ile ma lat? Jakoś w
tekście nie udało mi się tego wyłapać.
No to tyle o nowej kryminalnej
serii mojej dotychczas jednej z ulubionych autorek.
Opadłaś mi witki i mam teraz opadnięte... Ech, to póki co nie żałuję nieudanych żebrów i cieszę się na nadejście "Niechcianych" i "Trzeciego znaku", które udało mi się upolować na Allegro w korzystnej cenie.
OdpowiedzUsuńMam tylko nadzieję, że to chwilowy spadek formy Yrsy. Co do tych opisów na okładce, w ogóle bym się nimi nie sugerowała. Można się tak na nich przejechać (nie tylko u polskich autorów), że aż później głupio spojrzeć w lustro.
Ja też mam nadzieję, że to tylko chwilowe. Że jeszcze nie znalazła klucza do nowej serii, ale coś mi się wydaje, że lepiej to już chyba nie będzie. Co nie zmienia faktu, że kolejną książkę z serii kupię i zobaczę, co i jak. Ale rozczarowanie jest. I przepraszam, że opadłam Ci witki, ale ściemniać, że to rewelacja jest, nie będę :)
UsuńW "Odziedziczonym ZŁU".
OdpowiedzUsuńNatomiast co do zarzutów - warto zwrócić uwagę na tłumaczenie, to już nie doskonały Jacek Godek.
Pozdrawiam
O rety! Racja - błąd poprawiony. Dziękuję za zwrócenie uwagi. Co do tłumacza, dopiero po Pana komentarzu zauważyłam, że rzeczywiście kto inny tłumaczył "Odziedziczone zło". Może i jest w tym trochę racji, ale nadal uważam, że ta książka jest zbyt nijaka jak na pisarkę z takim dorobkiem. Zobaczymy, jakie będą kolejne części "nowej, ekscytującej" serii ;) Czekam na Pana opinię. pozdrawiam
Usuń